/

Bohemian Border Bash Race – w poszukiwaniu granic 

11 minut czytania

Bohemian Border Bash Race to jeden z tych wyścigów, o którym się słyszało albo i nie. Gdy mój bliski znajomy rok temu opowiadał mi o nim po raz pierwszy i usłyszałam z czym zawodnicy mierzą się na trasie i o liczbie DNF wynoszącej śmiało powyżej 50% postukałam się aktorsko w czółko – nigdy w życiu. W wielkim skrócie do zarysowania sytuacji: 1400 km, 25 tysięcy metrów przewyższenia, jazda po singlach, zjazdy ścieżkami enduro, liczne hike & bike, godzinne spacery z wypychaniem roweru, ciągle zmieszanie w jakim kraju aktualnie przebywasz ( 4 do wyboru ), nocne przeprawy przez rzekę i czysta, dzika przygoda, która zdaje się nie mieć końca – a to wszystko na gravelu.

Jak do tego doszło, nie wiem?

Jak to się stało, że pojawiłam się na linii startu? A no, ujmijmy to tak, że nie do końca to było planowane, gdy tydzień przed moje nazwisko pojawiło się na liście startowej w kategorii solo. Rozmawiając z gravelowym sekretarzem wyścigu & ojcem założycielem – Vendelínem Ondřejem Veselem – rozbrzmiało pytanie o wolne miejsca na camp i wyścig BBB. Dzień później gdy dostałam odpowiedź: “Justina, you can race the BBBR. I got extra tracker for you!” wiedziałam, że nie ma już odwrotu. A przynajmniej moja duma i sumienie nie potrafiły odmówić.

A więc zaczęły się przygotowania – kamieniem z serca okazał się brak potrzeby układania trasy i wyłącznie wgranie i przejrzenie już podzielonych plików do Garmina ( tego drugiego nie zrobiłam ). Moje założenia były proste i głosiły, żeby potraktować ten wyścig jako wakacyjny bikepacking z dodatkową atrakcją jaką miało być spanie na dziko. Względnie na lekko, bo ostateczna waga roweru ( oczywiście bez użytkowniczki ) wyniosła 16 kg i po drobnych modyfikacjach w napędzie ( i tak to niewiele pomogło ) spakowałam rower do bagażnika, a sama udałam się w drogę na… wesele znajomych.

Nie mogę jeść, nie mogę spać 

Całą logistykę startu lekko skomplikował fakt, że 12 h przed startem właśnie gratulowałam młodej parze i robiłam carbo loading tortem weselnym i drobiowym z ziemniakami. W międzyczasie odczytując wiadomości z odprawy wyścigu. Po 22 ruszam w kierunku miejsca startu: „Kempu u Ferdinanda” w czeskiej gminie Srbská Kamenice. Sen, który w założeniu miał wynosić spokojnie 6h, ograniczył się do niecałych 3h – jak wiadomo, spanie na siedząco na siedzeniu pasażera to najwyższej jakości sen i wypoczynek dla ciała. Alarm ustawiony na 4:50 rano, ubieranie się po ciemku, przełknięcie pół parówki i łyk kawy na śniadanie i nagle to T E N czas. Wschód słońca 31 sierpnia o godzinie 5:41 oficjalnie rozpoczyna moją przygodę w BBBR jako kropka na mapie z dumnym numerem #69.

Komu w drogę, temu czas 

Przeżyłam to już na tegorocznej 6 edycji RTPL, a więc tym razem fakt, że nagle po sygnale startu zostałam praktycznie z samego tyłu nawet mnie nie zaskoczył. Trasę wyścigu od początku szanowałam i traktowałam poważnie, wiedząc, że jeśli przesadzę w jakikolwiek dzień będzie to za mną iść do samego końca. Tak więc zaczęłam swoją przygodę z kolekcjonowaniem pieczątek, podążając za linią wyznaczoną przez Garmina słuchając w tle rozmów w podkaście Detours.

Trasa została ułożona śladem dawnego pogranicza Czech i miała korzystać z istniejących do dzisiaj wielowiekowych sieci dróg, przekraczając przy tym granicę między innymi z Niemcami, Austrią czy Polską. Dodatkowo miała w sobie zawierać 6 pasm górskich tworzących wspominaną starożytną granicę Czech, w tym: Rudawy, Las Czeski, Szumawa, Góry Orlickie, Karkonosze i Izery. Wyścig bazował oczywiście na formule samowystarczalność ( jesteś panem i władcą własnego losu ), a limit na dotarcie do linii mety kończył się w sobotę, 7 września o zachodzie słońca.

Droga do CP1

Czeska Szwajcaria to miejsce gdzie wszystko się rozpoczęło i miało skończyć. Z czystym sumieniem mogę się podpisać pod stwierdzeniem, że jest to jeden z najpiękniejszych parków narodowych w Europie. Jest to historia miliona lat geologicznych przemian zapisana w piaskowcowych klifach, wyrytych przez starożytne morza i uformowanych przez lodowce. Ich widok niejednokrotnie rozproszył mnie, sprawiając, że mimowolnie zatrzymywałam się raz po raz, by zrobić zdjęcie i wrócić myślami to ich widoków. Zbliżając się do pogranicza z Saksońskiej Szwajcarii okolica zaczynała się zmieniać, ukazując raz po raz oznaki zasiedlenia z pozostałościami sprzed lat w postaci średniowiecznych zamków czy wiosek.

Wjazd w Góry Połabskie, będące częścią Wyżyny Rudawskiej zapewnił zupełnie odmienny, różnorodny krajobraz, gdzie zniknęły charakterystyczne kamienne rzeźby, a pojawiły się rozległe równiny, wąwozy, góry zmieniły ukształtowanie, a ilość zielonych akcentów w postaci mchów i paproci nie przestawały szokować. Krušné hory, znane nam jako Rudawy stanowią naturalną granicę pomiędzy Czeską i Saksońską Szwajcarią od ponad 800 lat. Trasa prowadziła więc w kierunku północnego, głównego grzbietu pasma Rudaw, gdzie podjazdy zdawały się nigdy nie kończyć, a przyroda zaskakiwać.

Pierwszy tzw. checkpoint znajdował się w miejscowości Boží Dar, jednocześnie będącym najwyżej położonym miastem Czech ( 1028 m n.p.m. ). Po przyjeździe pod Pensjonat Barborka, dowiaduję się jednak, że pieczątka została już ukradziona ( mitycznie znikające pieczątki podczas BBBR to już klasyk ). Pozostaje mi więc jedynie narysowanie uśmiechu długopisem i odliczanie – 1190 km to mety.

Droga do CP2 i CP3 

Las Czeski zapamiętałam w jeden dosadny sposób – było to pierwsze miejsce na trasie, gdzie pierwszy raz przeklinałam samą siebie w myślach za brak amortyzacji w rowerze ( IsoSpeed tylko delikatnie wygładzał mniejsze nierówności ). Leśne zjazdy były już w większości pokryte śliskimi liśćmi, a dodatkowe przeszkody w postaci sporych głazów wielokrotnie zmusiły mnie do ostrożnego sprowadzania roweru. Region ze względu na swoją historię ( mocno strzeżona zachodnia część graniczna, oddzielająca komunistyczny blok od zachodniego z ówczesną wtedy Czechosłowacją ) nigdy nie pozostał znacząco zaludniony przez co odczucie nieskazitelnych tam krajobrazów i przyrody myślę, że został zanotowany przez każdego zawodnika.

Po drodze odwiedzamy główną siedzibę Ghost Bikes, gdzie zdobywam pierwszą, prawdziwą pieczątkę podczas wyścigu i po małym poczęstunku zmierzam na pizzę do miasta. Droga do CP2 zdecydowanie należała do tych kreatywnych. Ponad godzinny wypych szlakiem pieszym na Tillenberg, podążając za wąskim strumieniem światła z czołówki zdecydowanie nie należał do moich ulubionych. Zdawał się nie mieć końca, a ja zirytowana brakiem widoków po zapadnięciu nocy podśpiewywałam do piosenki Podsiadły lecącej aktualnie w słuchawkach “Nie lubię Cię”. Po dotarciu na szczyt przed moimi okazuję się geograficzny środek Europy, chociaż może trochę przestarzały po z czasów Cesarstwa Austro- Węgierskiego z dopiskiem 1865. Może i jestem na środku, ale na pewno nie w środku przygody. Po odbiciu pieczątki, którą okazuję się kamień, spoglądam na dystans – 1046 km do mety. 

Po niezbyt produktywnym śnie – dosłownie w trawie ( wszystkie wiaty były zajęte ) – spotykam się rano ze sporą grupką zawodników na pierwszej możliwej stacji benzynowej. Chwilę później wchodzimy w trans długich szutrowych podjazdów. Černé Jezero w Szumawie dosadnie onieśmiela swoją hipnotyzującą taflą wody. Ciekawostkowo jest największym i najgłębszym naturalnym jeziorem w Czechach. Wieczorem w kilka osób spotykamy się na pizzy, przed ostatnim podjazdem dnia do CP3. CP3 wita nas w Prášily, zwanym też w przeszłości Stubenbachem. Pieczątka czeka przed kawiarnią Pampeliška, a ja zaraz po udaję się na nocleg pod dachem – ostry i kłujący ból kolana tego dnia prawie skłania mnie do DNF. Pozostałe 866 km w tamtym momencie brzmiało względnie nieosiągalne. 

Droga do CP4, CP5 i CP6

Szumawa w mojej pamięci została zapisana jako gęsty i niekończący się las. Las, który nie zaznał ingerencji ludzkiej i który swoją różnorodnością i wijącymi się ścieżkami zachwycał wielokrotnie. Nauczył też sporo pokory, gdy podjazdy zmuszały do spacerów z rowerem, a szczyty oscylowały średnio wokół 800- 1400 m n.p.m. Odwiedzone przejazdem średniowieczne miasto Czeski Krumlov choć zatłoczone przez liczne wycieczki turystyczne uznać mogę za jedno z najpiękniej położonych miast w Czechach ( przynajmniej wśród tych, które do tej pory widziałam ) . Czy tak było? Potwierdzam, a fakt że jego początki sięgają XIII wieku, kulturowe średniowieczne dziedzictwo i Zamek wpisany na światową listę UNESCO tylko podbijają temat. CP4 – 748 km to go.

Obszar Chronionego Krajobrazu Třeboňsko, który odwiedziliśmy na trasie po Czeskim Krumlovie to przede wszystkim rozległe stawy, torfowiska oraz nieustannie zmieniający się krajobraz. Dojazd do miejsca upamiętniającego Żelazną Kurtynę przypieczętował zdobycie CP5, gdzie kilka metrów dalej mogliśmy się znaleźć w najbardziej wysuniętym, północnym punkcie Austrii. Do mety pozostały 633 km.

Kilka chwil później po przeprawach przez rzekę, przejściach przez drewniane mostki, hot- dogi na stacji benzynowej i spanie na przystanku autobusowym na wsi trafiam do CP6. Miejsca nieporównywalnie urokliwego, bo okazuję się nim być udostępniona szatnia i prysznice basenu publicznego w Choceň. 400 km to go.

Droga do CP7 

Wjazd w Góry Orlickie, których pasmo aktualnie tworzy granicę między Czechami, a Polską przywitał tajemniczymi dolinami i głęboki, gęstymi lasami. Góry Stołowe okazały się równie wymagające technicznie, a kto był ten wie, że nie sposób pomylić je z żadnymi innymi. Układające się na sobie warstwy kamieni tworzące różnorakie i oryginalne formacje skalne. Nie brakuję również bunkrów czy wież widokowych – ja Velká Deštná ( 1115 m n.p.m ) macham tylko z daleka i zmierzam w kierunku zjazdu. Następne kilometry podróży stanowiły krem de la krem miłośników jazdy w terenie rowerem nie do końca do tego przystosowanym. Zjazd trasą enduro Zig Zag czy singletrackiem w Zieleńcu na gravelu obładowanym torbami dostarczył zdecydowanie sporo wrażeń i emocji pośrodku nocy. Jednak Żabka w Dusznikach- Zdrój wynagrodziła wszystkie rzucone przez ostatnie godziny przekleństwa.

Chociaż trasa nie prowadzi do serca Skalnego Miasta, jego posmak zapewniają zjawiskowe Skały Teplickie, jako pozostałego znaku wypiętrzających się piaskowych formacji skalnych. CP7 lokalizuję się w Adršpach, gdzie widoki zdają się pochodzisz z Opowieści z Narni. Do tej pory nie wiedziałam, że można mieć tyle zdjęć skał w galerii telefonu. Do mety 267 km.

Droga od CP8 do mety 

W Karkonoszach wita mnie mnie na drodze pies i jakby to niektórzy ujęli – widok na Śnieżkę ( 1603 m n.p.m. ) od dupy strony. Podjazdy w Karkonoszach potrafią dać w kość i tak też było w tym przypadku, a określenie “piekło północy” nie wzięło się znikąd.  Po wspinaczce pod Schronisko Výrovka ( 1356 m n.p.m. ) odbijam pieczątkę i wiem, że ostatnia prosta jest już przede mną. 182 km to go!

Tak się złożyło, że w tym roku Góry Izerskie momentami mogłam nazwać swoim drugim domem, będąc w nich średnio co dwa tygodnie. Podjazd pod Dvořačky czy odwiedzenie Hali Izerskiej o 2:30 w nocy, dodały tym miejscom wyłącznie szczypty magii ( a może to kwestia wypitej kawy tureckiej w schronisku o północy? ).

Single pod Smrkem wydają się na tym etapie przyjemne na gravelu, a ja czuję się jakby pewniej jadąc po znanych mi w większości wcześniej trasach. CP9 stanowi trójstyk granic – polskiej, niemieckiej i czeskiej, wraz z symboliczną przeprawą przez Nysę Łużycką z rowerem na plecach. Ostatnie 54 km przede mną. Mogło być prosto i przyjemnie, ale tak nie było. Wspinaczka na Wieżę Hochwald doszczętnie pozbawiła mnie resztek sił, a ludzie próbujący mnie przekonać, że “tą trasą rowerem na pewno nie zjadę”, w perspektywie czasu wydają się śmieszne.

Na metę wjeżdżam po 177 godzinach i 58 minutach, co daję mi drugie miejsce open wśród kobiet i 22 pozycję open. 

Sekcja dla zainteresowanych 

A ja tam wolę coca- colę 
Co do kwestii żywności i nawodnienia – na trasie było względnie sporo sklepów spożywczych, a zjedzenie czegoś ciepłego i normalnego zdarzało się bez problemu średnio 2-3 na dzień. Nie zmienia to jednak faktu, że nie rozplanowałam trasy według postojów i w każdym sklepie robiłam zakupy z gatunku “jakby jutra miało nie być”. Wodę uzupełniałam na trasie wielokrotnie w górskich strumykach i kranach nie mając jakichkolwiek dolegliwości po.

Panowie, żar leje się z nieba 
Temperatura myślę, że wykończyła niejedną osobę na trasie. Średnia z gatunku 28℃ przez 8 dni jazdy sprawiała, że dziennie potrafiłam przyjmować nawet do 8-10 litrów płynów. Pomimo wstępnej chęci stosowania filtru UV z biegiem dni byłam już tak spalona, że przestałam na to nawet zwracać uwagę. Sytuacja miała jednak spory plus pod względem spania na dziko – w nocy temperatury nie spadały poniżej 10℃.

Mały bikecheck mojego Checkmate’a

  • Checkmate SLR 7 AXS
  • Customowe siodełko Posedla
  • Napęd mulet SRAM Force/ Eagle XX ( przełożenia 10/52 tył i 40 przód )
  • Koła Bontrager Aeolus Pro 3V
  • Opony Hutchinson Touarec ( szerokość rzeczywista 47mm ) 
  • Nawigacja Garmin Edge 1050 
  • Reszta widoczna na zdjęciach

Wyścig Bohemian Border Bash Race to zdecydowanie wyzwanie, do którego należy podejść z pokorą i świadomością, że milion rzeczy może pójść nie tak, chociażby ze względu na bardzo techniczną i wymagającą trasę. To poszukiwanie granic, tych mentalnych jak i dosłownych, a setki godzin spędzone w siodle potrafią pokazać i uzmysłowić, jak pięknym i rożnorodnym krajem są Czechy i ich okolica. Mocniej, więcej, dalej.

BBBR to zdecydowanie wyścig warty do wpisania w swój przyszłoroczny kalendarz startowowy, albo i przygodowy. 
Więcej informacji na stronie https://www.borderbash.cc/

5 5 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Test Anty Gravel CRE

Następna historia

Recenzja okulary Tygu Shred

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x