Gofry i trauma R10
Polskie wybrzeże to temat skomplikowany. Trochę jak ten jeden wujo, który jest fajny, ale jak tylko wypije, to zaczyna śpiewać disco polo i zasypia na stole. Z jednej strony jest wszystko co być powinno – plaże, wydmy, zachody słońca, morskie opowieści. Z drugiej – gofry, parawany, smażona ryba z mrożonki i mentalna spierdolina sezonowej turystyki. To drugie zwykle wygrywa.
Przejechaliśmy kiedyś R10. Serio, całą. Od Świnoujścia po Hel i dalej aż po Kąty Rybackie. I wiecie co? To jest trasa, którą pamięta się głównie dlatego, że chciałoby się o niej zapomnieć. Monotonia, deptaki, „U Halinki obiad domowy”, kostka brukowa i więcej ludzi niż drzew. Kiep!
Z całego tego nadmorskiego dramatu wyłamuje się w zasadzie tylko Trójmiejski Park Krajobrazowy – taki gravelowy park zabaw dla tych, którzy chcą się zmęczyć w lesie, ale nadal mieć dostęp do kawiarni speciality i croissanta z pistacją. Super rzecz, ale miejska.
I właśnie kiedy już myślisz, że nad Bałtykiem nie da się jechać i nie płakać, wchodzi ona – cała na zielono. Mierzeja Wiślana. Witamy na końcu świata. Dosłownie.


Sztutowo – ostatni przedsionek cywilizacji
Tu zaczyna się przygoda i tu kończy się „normalność”. W Sztutowie możesz jeszcze kupić kawę, zjeść pączka i ostatni raz sprawdzić zasięg. Potem zostaje już tylko runda!
Mierzeja Wiślana to wąski pas lądu o długości około 90 km, oddzielający Zalew Wiślany od otwartego morza. Prawdziwe cudo geologiczne – efekt działania prądów morskich, wiatrów i lodowców, które postanowiły stworzyć idealny singletrack w wersji makro. Klimat tu łagodniejszy, flora bujna, a człowiek? Cóż… człowieka poza sezonem tu praktycznie nie ma.
Z jednej strony Bałtyk, z drugiej Zalew Wiślany, a pomiędzy nimi wąski pas ziemi – cichy, dziki i pokryty szutrem tak dobrym, że aż chce się go pogłaskać. Długa, leśna wstęga spokoju, którą lecisz, a Twoje gravelowe serce mruczy z zadowolenia.
Szuter jak z katalogu premium
Po wyjeździe z Sztutowa wjeżdżasz na drogę, którą można opisać jednym słowem: niewiarygodna. Szutry twarde, równe, szerokie, a do tego przecinające przez gęste lasy sosnowe, czasem tuż przy wydmach, a czasem z widokiem na spokojne wody Zalewu. Tu nie trzeba myśleć o trasie – wystarczy jechać przed siebie i chłonąć spokój, zapach lasu i krzyk mew (bez przesady!).



Krynica Morska – kurort z historią i lekką zadyszką
Po mniej więcej 25 km trafiasz do Krynicy Morskiej. Latem – tłum, gofry, parawany i muzyka z głośników. Ale my mówimy „nie, dziękujemy” i przyjeżdżamy poza sezonem. Wtedy Krynica oddycha. Można tu złapać oddech, zjeść rybę, rzucić okiem na latarnię morską (tak, można wejść – warto), a potem znów wrócić na rower i ruszyć na ostatni, najbardziej dziki odcinek.
Piaski i dalej – na granicę rozsądku
Za Piaskami kończy się droga asfaltowa, kończą się domy i kończy się też zasięg. Zaczyna się europejski koniec świata. Ostatnie kilometry do granicy z Rosją to gravelowy ewenement. Trasa idzie (ale jak to idzie!) przez rezerwat przyrody, las staje się gęstszy, ścieżka węższa, a klimat – niemal magiczny. Można tu spotkać łosie, czaple, a jak się dobrze zapatrzysz – również straż graniczną, która bardzo grzecznie zapyta, co Ty tu robisz i czy nie masz zamiaru przepłynąć do Kaliningradu wpław z rowerem na plecach.
I nagle – koniec. Znak graniczny, zakaz wstępu, płot. Dalej już nie pojedziesz.
Przekop Mierzei – gravelowy interludium w stylu sci-fi
Gdzieś mniej więcej w połowie trasy, między Sztutowem a Krynicą, trafisz na coś, co wygląda jakby ktoś postanowił przetrenować Minecrafta w realu. To przekop Mierzei Wiślanej, czyli sztuczny kanał, który przecina mierzeję i pozwala statkom wpływać z Zatoki Gdańskiej do portu w Elblągu bez konieczności opływania całej Rosji.
Inwestycja, która kosztowała grube miliardy, i którą jedni nazywają „symbolem niezależności żeglugowej”, a drudzy – „wielką dziurą z mostkiem i ambicją”. Ale abstrahując od geopolityki, to efektowny przystanek. Są tu nowoczesne mosty obrotowe, punkt widokowy, betonowy klimat jak z postapokaliptycznego sci-fi i szansa, że akurat coś przepływa i będzie można popatrzeć na ruchome mosty w akcji.
Ciekawostka: sam kanał ma około kilometra długości, a do tego dochodzi sztuczny port z falochronami, nowa śluza i infrastruktura dla żeglugi, która – jak na razie – działa na zasadzie „może ktoś kiedyś przepłynie”.




Czyta Krystyna Czubówna
Mierzeja Wiślana to miejsce, gdzie można przejechać 80 km i spotkać trzech ludzi, sześć saren i jednego orła bielika. To nie jest trasa do bicia rekordów – to trasa do zakochania się w samotności, szumie morza i tym jedynym, właściwym dźwięku: szurania opon po szutrze.
A jeśli kochasz florę: znajdziesz tu wydmowe wrzosowiska, lasy sosnowe z podszyciem z jałowca, pachnące żywicą sosny i masę endemicznych gatunków. Fauna? Ptaki wodne, ssaki, a nawet rzadkie owady (komary znaczy) – idealne tło do jazdy bez słuchawek.





Rady praktyczne (czytaj: nie bądź Januszem)
- Jedź poza sezonem – od września do maja masz spokój, szutry tylko dla siebie i zero gofrów z brokatem.
- Wyłącz dane komórkowe – im bliżej końca, tym więcej rosyjskiej sieci komórkowych.
- Pamiętaj, że to teren przygraniczny – nie przekraczaj płotu. Nie rób sobie selfie z Rosją. Straż graniczna nie zna litości.
- Woda i jedzenie – zaopatrz się wcześniej, bo za Krynicą dostępność usług spada do zera.
Gravelowa terapia leśna
Zero tłumu, zero spiny, szuter jak spod linijki i widoki, które wyglądają jakby ktoś przypadkiem zapomniał wrzucić tam hoteli i deptaków. To nie jest wycieczka – to detoks, gravelowa medytacja w trybie offline, reset systemu operacyjnego o nazwie „miasto”.
80 kilometrów dobrej nawierzchni, przestrzeni i ciszy, którą można pokroić na plastry i wcierać w duszę. I żadnych parawanów w zasięgu wzroku. Naduszajcie tę rundę zanim zacznie się sezon!
Tekst: Michał Góźdź
Zdjęcia: Michał Góźdź, Katarzyna Jasińska