Skip to main content

Świt nie jest nawet granatowy. Ma odcień skóry topielca: siny i gdzieniegdzie przerażająco żółto-pomarańczowy od światła ulicznych latarni. Samochód wydaje z siebie rajdowe pomruki. Krzątamy się grając nonszalancję i skrupulatność zarazem i przytwierdzamy do rowerów piankowe osłonki. Widelec, chainstay, korba, kiera. Charczenie motoru i zgrzyt trytytek – gdybym była swoim sąsiadem, sama bym się nie lubiła.

Brama kamienicy zionie jakimś nieprzyjemnym mrokiem, za bramą, we mgle tli się podwórkowa latarnia zawieszona gdzieś nad betonowymi garażami, od latarni “zapalają” się zroszone mżawką kocie łby, błyszczą. Ładnie. Robię zdjęcie. Wyrzucam je z karty dwa dni później – zaszumione, ruszone, ciemne, nie jest nawet mroczne – jest bez wyrazu. 

Algi na polach

Na wysokości Góry Świętej Anny coś zaskakującego dzieje się z niebem: ustaje deszcz i siny mrok październikowego poranka eksploduje jaskrawym słońcem. Pola pełne samosiejek rzepaku i zbóż przybierają kolor alg podawanych na przystawkę w barze z ramenem – zawsze wątpię w naturalność tej zieleni. Teraz, tu na polach i tam, w małych miseczkach z japońskiej ceramiki – to zieleń, która mówi “nabrałeś się”. Kilometr dalej znów leje, a koksownia w Zdzieszowicach puszcza w niebo kłęby pary, jakby czerpała z tego jakąś chorą przyjemność. Wdech i wydech.

Cotygodniowa porcji zajawki od ETNH

Smród zimy

W Jeseniku chwilowo nie pada. Jesteśmy wszyscy. W długich spodniach, w zimowych butach, w neoprenach, czapkach z nausznikami, rękawiczkach z primaloftem, gore-texem i sierścią jenota. Chłód, który w Katowicach miał w sobie jesienną nostalgię, tutaj zwyczajnie śmierdzi śniegiem. Z deszczem. Cholerne góry są jak Buka, wyczują każdą nadprogramową kalorię ciepła i zgaszą, zadepczą, zachuchają wiatrem ze szczytów i wytarzają się w niej swoim zimnym cielskiem. Góry, choćbyś nie wiem, jak chciał im zaimponować, zawsze gdzieś ci dokopią. Na podjazdach albo na zjazdach, na szczycie albo w zacienionej dolinie. Trudno nawet zarzucić im złośliwość, są w tym totalnie konsekwentne i absolutnie uczciwe.

Bezpieczeństwo

“Na miłość boską, niech nie pada,” rzucam pod nosem do siebie. Kulę się nad kierownicą, mam wrażenie, że sztywnieję, zastygam, tężeję jak mieszanka betonowa, w której zaczęły już zachodzić nieodwracalne reakcje chemiczne. Każde spojrzenie w bok, każdy ruch, by skontrolować korowód towarzyszy, łamie coś w mnie, w moich stawach, karku, nadgarstkach. Czy zdążę nacisnąć hamulec, czy zdążę zareagować, jeśli będzie trzeba? Staram się zarządzać tym dyskomfortem, tymi zimnymi dłońmi, stopami, sztywną szyją, nie zwracać uwagi, ignorować, zestawiać z widokiem na góry, ale to jest zbyt fizyczne, zbyt mocno wpływa na to, jak się poruszam i czy jestem bezpieczna. Ten dyskomfort staje się dziś elementem krajobrazu, elementem mnie. Mną. Muszę go pokochać.

Woda

Za miastem zaczyna się podjazd. Przez jakiś czas trzymamy się wąskiego asfaltu wzdłuż rzeki Bělá. Ubiegłoroczna powódź, ta sama, która zniszczyła Lądek-Zdrój i Stronie Śląskie, tutaj również przetoczyła się przez dolinę – koryto rzeki jest porwane, pełne wyrw, nabrzeże jest poszarpane, głazy z płytkiego dna, wśród których rosły wcześniej trawy i po których łagodnie przetaczała się woda, teraz leżą powyrzucane gdzieś poza główny nurt. Mostki ocalały. Tych, które nie ocalały, po prostu nie ma i za chwilę wszyscy zapomną, że kiedyś tam były – nowy ład, nowe porządki, nowa rzeka, starzy my. Czy tylko mnie jest zimno? Rzucam jakiś komentarz i nie silę się na bycie zabawną. “Jutro ma być lepiej. Mniej deszczu,” odpowiada ktoś. Wierzę mu. Przyjemnie jest w to wierzyć. Wiara w to jest dzisiaj koniecznością!

Pod górę

Siedem kilometrów odczuwalnego podjazdu, kolejnych pięć delikatnej wspinaczki i następnych dzięsięć po poziomicy, łagodnie. Ten łagodny trawers, na który czekałabym latem (trawers to lżejszy oddech, lżejsza noga, odpoczynek) przyprószony jest śniegiem. Świerki mają kolor sztucznych choinek na wystawie w supermarkecie – pociągnięte sprayem, szarozielone. “Mało śniegu w górach w tym roku,” rzucam sarkastycznie. Serio liczę, że ktoś się zaśmieje? Śmieją się. Mają roześmiane gęby. Prawdopodobnie to jest właśnie ten moment, kiedy należy zacząć się z tego śmiać. Z tego słotnego października, z pustek w kalendarzu Stravy, z żałosnej liczby kilometrów, z pomysłu rowerowego biwaku przy kiepskich prognozach pogody, z tego, że od południa miało nie padać, a pada. Po prostu jebać to! To nie jest pora roku, w której potrzebna jest dobra forma. O tej porze roku potrzebny jest jedynie dobry nastrój. I puchówka z porządnym DWR-em.

Asfalty z nikąd

Droga jest równa, w gruncie rzeczy podejrzewam ją nawet o to, że w odległej przeszłości była asfaltowa. Teraz to leśny trakt z zielonym pasem z mchu i trawy po środku. Szarozielonym! Cholera, jakie to miejsce jest piękne! Zakręty wśród strzelistych choinek, czasem pomarańczowy jak mandarynka buk, który łaskawie użycza swego koloru również podłożu – te mokre bukowe liście napawają mnie lękiem o uślizg koła, sztywnieję; czasem modrzewie, które wyrastają tu stadami ze złotych dywanów swoich igieł. W tych górach nie sposób się nie zachwycić. 

Chyba, że zaczyna się zjazd!

Nie jedziemy szybko. To znaczy oni nie jadą. Ja jadę wręcz wolno. Na zjeździe mokre zimne powietrze zmiata ze mnie wszystko, co udało mi się ogrzać ciałem na podjeździe. Już było mi ciepło, już gdzieś tam pod mostkiem i pod żebrami zaczynał pojawiać się ten wewnętrzny uśmiech, ten który zmienia twoją energię na lepszą, taką, dzięki której przyciągasz ludzi, uspokajasz ich, sam się uspokajasz. Teraz znów wszystko wewnątrz skurczyło się do jednego niespełnialnego marzenia – żeby nie trzeba było zjeżdżać. Żeby jakoś nie oddawać tego cennego ciepła. 

Videlské sedlo

Dojeżdżam do asfaltu na Videlskim sedle, stąd jeszcze grube kilometry w dół do Karlovej Studánki. Oni stoją po drugiej stronie drogi i grzebią w podsiodłówkach. Puchówki! Wyciągają puchówki! Ta kolektywna niemoc względem chłodu podnosi mnie na duchu. Nie cieszę się, że marzną, ale cieszę się, że nie jestem w tym sama. Zjazd do Karlovej (z mało kalorycznym podjazdem od Videl) to w tych warunkach straszne gówno. Ten zjazd ratuje w moich oczach jedynie fakt, że jest nieziemsko piękny. I wyremontowany. Dzień dobry, Jeseniki, tęskniłyście? Dzień dobry, słońce. Co z tą podczerwienią?

Bylinný likér 

Karlowa Studánka, dawniej Bad Karlsbrunn, nie oferuje supermarketów. Jest tu kilka knajpek, gdzie płaci się gotówką, bankomat, z którego nie da się wyciągnąć forsy przy użyciu telefonu, pijalnia wody o dziwnym zapachu oraz klimat. Klimat uzdrowiska z czasów Habsburgów. W Karlovej je się czosnkową i gulasz oraz nabywa nalewkę o dźwięcznej nazwie Praděd, w doświadczonych kręgach zwaną również pocałunkiem śmierci. To tradycja. Nasza. Tym razem na biwak pojadą z nami dwa litry czeskiego wina zatankowane do plastikowej flaszki z potężnego baniaka z nierdzewki. 

Pora roku, co nie jest latem

Gdyby było lato, siedzielibyśmy na zewnątrz i szykowali do konsumpcji mięsa. Mięsa tej trasy. Z Karlovej Studánki podjechalibyśmy kawałek asfaltem w stronę szczytu Pradziada i gdzieś w ⅓ podjazdu odbili trawersem, by szerokim łukiem objechać cały masyw. Pod koniec dnia mielibyśmy stówę na liczniku, białe od soli zacieki na koszulkach i popękane od upału usta. Gdyby było lato, nie wisiałby nad nami rychły zmierzch i groźba ujemnych temperatur. Gdyby tegoroczny październik brał przykład z ubiegłorocznego, też byłoby przyjemnie. W tym roku jesteśmy jak dzieci grające w klasy: skok i wyczekiwanie w bazie. Kolejna baza na szczycie Pradziada w schronisku pod anteną.

Pradziad

To moja w top trzy ulubionych gór góra. W sumie trudno mi wymienić pozostałe dwie. Lubię ją nawet wtedy, gdy wieje, gdy płacę tu mandaty za jazdę na nartach w rezerwacie, gdy spowija ją mgła i chmury, o 17:00 i o 3:00 nad ranem, jesienią, zimą, wiosną i w weekendy. Lubię ją nawet latem, gdy pełno tu ludzi i nie można puścić się na zjeździe. 

Znów pijemy kawę, znów robi się ciepło i znów nie liczymy się z tym, że Ziemia ma kiepską pozycję względem Słońca i na zewnątrz właśnie rozpanoszyła się noc. 

Noc

Na pewno znów potrzebuję puchówki. Wychodzę na zewnątrz budynku nadajnika i wali we mnie mroźny wiatr, w którym walczą ze sobą drobinki lodu i wody. W tych warunkach nie uda mi się nawet rozpiąć pasków w podsiodłówce. Wzorem reszty, wnoszę rower do budynku – kamienna posadzka zaprasza, mówi, że jest na nas gotowa, że zniesie. Nikt się nie spieszy, a we mnie budzi się jakaś euforia. Ociągam się i jednocześnie rozsadza mnie dziwny entuzjazm – noc i góry, które mówią “jesteś nasza”. To ten moment, w którym wiesz, że musicie się dogadać – one obiecują, że nie zrobią Ci krzywdy, ty obiecujesz, że jednak nie będziesz nadmiernie dziczyć. 

Musimy tylko zjechać w stronę chaty Švýcárna, przeżyć kamienną (kamienną, nie kamienistą, kto przeżył, ten wie) drogę za nią, podjechać parę kilometrów w stronę górnego zbiornika elektrowni Dlouhé stráně i będziemy na miejscu. Jeśli będziemy mieć szczęście, może uda nam się przenocować w zamkniętej chacie, jeśli mniej, zostanie nam nocowanie na otwartym z jednej strony poddaszu. Tak czy inaczej, będzie dobrze. 

Turistický přístřešek Salaš

Podobno grasują tu myszy, ale przeczytam o tym dopiero po powrocie. Lubię myszy, choć nigdy z żadną nie musiałam negocjować warunków dostępu do mojego bagażu. To podobno trudne negocjacje. Na dole chaty śpi już ekipa: kilku Czechów i Amerykanka. Ustawiamy rowery na ganku, wciskamy je między piknikowe stoły, zdejmujemy torby i lampki i wnosimy ekwipunek po drewnianych drabiono-schodach na poddasze. Jeszcze parę minut i będzie jedzenie, suche ciuchy, stopy w śpiworze i para buchająca z ust i nosów przestanie budzić grozę, będzie tylko śmieszym elementem okoliczności – można nagrać to w zwolnionym tempie telefonem lub zrobić parę fot z ekspozycją na minus. Jeśli nie podróżujesz sam, dwa litry wina to tylko kilka łyków, a liofy potrzebują 15 minut, żeby napęcznieć we wrzątku. 15 minut to idealny czas, żeby liofowy termofor schowany w śpiworze zagrzał twój zmarznięty tyłek. Tej nocy myszy olały wizytację poddasza. Może wiedziały, że kiepsko u nas z prowiantem. 

Szron

Kawa robi się niemiłosiernie długo. Kiedy w kubku zbiera się odpowiednia liczba kropli naparu, nie jest to już ciepły napój. Ale ma kofeinę. Na śniadanie jem płatki z ciasteczkowym białkiem, czeskie krakersy i ryżowe wafle z jogurtową polewą. Tematy “przy stole” są dwa: kto jak bardzo zmarzł w nocy i co sobie zamówi w Koutach w knajpie. Do Koutów mamy 13 kilometrów asfaltowego zjazdu. Matko! Na tym zjeździe marznie się nawet w czerwcu! Na szczęście świeci słońce i z rowerów zniknął już szron. Jesenicka jesień w tym słońcu odbiera mi mowę. Podobno nie trzeba wybierać między dyskomfortem a zachwytem. Można mieć oba!

Epic trips, no brakes

Bezstoska, z jaką przeprowadzamy realizację przerw, jest epicka! Nie mamy tu hamulców. Breaking, no braking. Znów parkujemy rowery i rozsiadamy się przy stole, jakby jedyną rzeczą, jaką mamy w planie, był lunch i teleport do domu po zakończonym procesie trawienia. Jest piętnaście minut do jedenastej. O jedenastej kuchnia zaczyna warzyć. O 17:50 zachodzi słońce. Na szczęście wiemy, jak skrócić trasę. 

No shortcuts! Oh, wait!

Od Koutów nad Desnou trasa wiedzie w górę, najpierw asfaltem, później stromym szutrem. Wszystko jest podjeżdżalne, bo takie właśnie są Jeseniki, jednak tytanowy Koloride, którego testuję w górskich warunkach, ma nizinne przełożenia – manetka szybko trafia na opór. Znów się nie spieszymy, znów jest czas na robienie fot i zaglądanie do lasu, tym bardziej, że słońce wyszło na dobre i temperatura jest znacznie przyjemniejsza niż dzień wcześniej. W Ostrużnej już wiemy, że na przygraniczny trawers do Żulovej nie ma żadnych szans, że nie będzie podjazdu trailem Dr. Wiessnera, nie będzie Rychlebskich ścieżek ani przejazdu przez Priessnitz z jego monumentalnymi domami zdrojowymi. Z Ostrużnej robimy skrót – namiastkę teleportu, na który po cichu liczyliśmy w Koutach. Może nawet lepiej zrobić kilka podjazdów w lesie, niż przechodzić procedurę teleportacji. 

Na ostatnim zjeździe zapalamy lampki. Mam wrażenie, że dziś moglibyśmy zasilić całą jesieniarską brać świata w nastrój i gadżety. Mamy widoki, rude liście, czerwone nosy, ziołowe nalewki, dyniową latte. O! Jeb! Nie mamy jednak dyniowej latte. Ale mamy termoforki z LYOFOOD. Może właśnie o to w tych Jesenikach chodziło: żeby zobaczyć siebie w pełnej skali — od tej, która drży na zjeździe jak rozbita cząsteczka lodu, po tę, która śmieje się z własnej beznadziejnej wiary w poprawę pogody. Żeby przypomnieć sobie, że zachwyt i niewygoda to nie są przeciwieństwa, tylko dwie żyły w tym samym pulsie. Że nie ma ciepła bez oddania odrobiny ciepła, nie ma lekkości bez wcześniejszego skurczu. I że czasem jedynym sposobem, by być naprawdę blisko gór, ludzi i siebie, jest pozwolić zimnu wejść pod skórę, aż przestanie straszyć i zacznie mówić. 

Zarządzanie dyskomfortem

Dla jednych dyskomfortem jest mokry but w upalny dzień, dla innych dwie godziny drgawek, które nie uspokoją się, jeśli nie znajdziesz schronienia z paleniskiem. Natychmiast! 

Dyskomfort zadań wiszących nad głową, dyskomfort trudnej rozmowy, której nie chce się podejmować, dyskomfort poczucia winy, że się odpoczywa, dyskomfort korzystania z obcej łazienki, dyskomfort konieczności wyjścia na zewnątrz, w noc, w zimno, w ciemność, w zjazd mokrym szlakiem… Przełamanie poczucia dyskomfortu przynosi realne korzyści. Zwykle związane z poruszaniem się do przodu, o krok dalej, kilometr dalej, do lepszej rzeczywistości, do ciepłego śpiwora, do pozycji horyzontalnej, do lżejszego oddechu. Do bliskości. Z sobą i z innymi.

VeloPlanner


Tekst: Anna Tkocz
Zdjęcia: Anna Tkocz, Michał Góźdź