/

ADAM KOLARSKI: Maroko. Bikepackingowy dziennik podróży – Część 1/2.

Tekst i zdjęcia: Adam Kolarski

Podróżnik, przewodnik. Od 20 lat w nieustającej podróży na rowerze. Kocha góry i każde letnie miesiące  spędza gdzieś pomiędzy Alpami, Dolomitami i Tyrolem. W miesiącach zimowych jego domem są Wyspy Kanaryjskie, które zna jak własną kieszeń!


Dzień 1: Z Agadiru w góry.

Jadę częściowo trasą Mathis’a, przypadkowo poznanego rok temu we Francji młodego policjanta-podróżnika. Częściowo, bo mam mniej czasu na dotarcie do Fez oraz po prostu inny, bardziej czasochłonny i spokojny, styl jazdy. On przez 2 tygodnie robił ponad 100 km i 3000 m dziennie. Ja też miałem takie założenie, ale już po 2 dniach wiedziałem, że to się nie uda. Wydaje mi się też, że rower mam bardziej obładowany. W końcu wiozę ze sobą rzeczy których będę potrzebował przez kolejnych 6 miesięcy włóczęgi po Europie.

Pierwsze spostrzeżenie: ludzie.

Są otwarci, mili, sympatyczni, chcący pomagać i dzielić się chociaż sami mają niewiele. Machają do mnie stojący przy drodze, machają kierowcy w autach z naprzeciwka. Trochę czułem się jak z innej planety. Może po prostu Marokańczycy nie byli przyzwyczajeni do widoku człowieka na rowerze z torbami. Chociaż kilka rowerów widziałem. Jednak główną siłą napędową są tam motory i skutery. Oraz osły, które widziałem wszędzie. Nawet w większych miastach, widok jegomościa siedzącego na grzbiecie obładowanego osiołka, był normą.

Drugie spostrzeżenie: krajobrazy.

Gdybym był landscape’owym R. Makłowiczem, powiedziałbym, że marokański krajobraz to istna kuchnia fusion: doskonałe połączenie gór suchej Sardynii, południa Gran Canarii lub Andaluzji, z odrobiną zieleni niczym z polskich nizin, przyprawiony egzotycznymi palmami oraz agawami.

Agadir, do którego doleciałem z Teneryfy, to wielkie miasto; tysiące motorów, ciężarówki, ludzie siedzący na krawężnikach i chowający się w cieniu drzew, wszędzie śmieci, kurz i hałas. Trochę czasu zajęło mi na przepchnięciu się przez ten bałagan. Zdążyłem jeszcze tylko kupić marokańską kartę do telefonu i zrobić zakupy żywnościowe w większym sklepie. Chciałem jak najszybciej wydostać się z tego chaosu i znaleźć się na otwartej przestrzeni.

Z każdym kolejnym kilometrem na horyzoncie widzę coraz więcej warstw gór próbujących przebić się przez gęstą powłokę calimy, wszechobecnego pyłu i kurzu znad Sahary, który wisi w powietrzu niczym smog w Katowicach.
Długo jadę pod wiatr, ale nie jest to wiatr przeszkadzający. Wręcz daje mi wytchnienie od gorąca i upału, który czuję szczególnie kiedy się zatrzymuję.
Słońce zaszło dosyć wcześnie, już około 19ej. Nocleg znalazłem pod jakimś miasteczkiem, w lasku przy drodze. Było tak ciepło wieczorem, że nie było sensu rozkładać namiotu. Tylko mata i śpiwór.

Dzień 2: Lekko deszczowo i spotkanie Aziza.

Tu wschód słońca jest o 6:20. Dzisiaj około szóstej obudziły mnie psy pasterskie. Okazało się, że kilkanaście merów od miejsca gdzie spałem w lasku przechodzi droga szutrowa i rano szedł nią pasterz ze stadem kóz oraz jego psy, które mnie wyczuły i zaczęły szczekać.

Ale to dobrze, bo zebrałem się szybko i ruszyłem wcześniej niż zwykle. Tego dnia skróciłem etap i pojechałem główną drogą, niżej niż przez góry na 2600m. Pogoda tam fatalna, dzisiaj po raz pierwszy od ponad 6 miesięcy usłyszałem grzmoty burzy. Jutro ma być lepiej ale nadal w wysokich górach możliwe są opady. Zobaczę rano co powie prognoza.

Dzisiaj po raz pierwszy doświadczyłem marokańskiej gościnności. 

Kiepska pogoda w drugiej części dnia, do calimy dochodzą chmury deszczowe. Widziałem na prognozie pogody jaka sytuacja może mnie spotkać i tak się stało. Lekki deszcz, jazda pod wiatr. Zatrzymałem się na stacji benzynowej, stoję przed wejściem i słyszę pytanie po angielsku (a tutaj ktoś mówiący po angielsku to rzadkość, niczym ja mówiący po hiszpańsku): „Dokąd jedziesz?”. Pytający to człowiek stąd. Prawie stąd bo opowiedział mi w skrócie swój życiorys: emerytowany wojskowy, 30 lat spędził w armii służąc na Saharze. Ma na imię Aziz i mieszka 1km od stacji, chociaż pochodzi z Agadiru. 

Jest godzina 17:30, o 19:30 bedzie już ciemno, chciałem tylko napić się kawy, coś zjeść na szybko przeczekując lekki deszcz i pojechać jeszcze ze 40km do zachodu słońca. Aziz zaprasza mnie na kawę do siebie. 

Ja dziękuję i wchodzę do restauracji obok stacji, Aziz odjeżdża do domu. Zamówiłem tajin, siedzę piję kawę, mija 40min, tajina nie ma. Pojawia sie Aziz, mówi zdziwiony moją obecnością w knajpie, że jak chcę to u niego mogę zjeść obiad z rodziną. Mówi też, że na tajiin czeka się półtorej godziny. Zapłaciłem za kawę i pojechałem za nim ten 1km do jego domu. Tu żona i córka w kuchni coś przygotowują. Siadamy do stołu, czekamy 20min na 19:00, wtedy można zacząć jeść. Jest Ramadan. Przez 40 dni muzułmanie nie jedzą i nie piją od wschodu do zachodu słońca. Jemy i rozmawiamy. Okazuje się, że córka świetnie mówi po angielsku (pewnie lepiej niż ja), studiuje anglistykę. Po kolacji dostałem swój mały pokoik gościnny. Naprawiłem też dętkę. Kilka km przed stacją złapałem mikro przebicie, bardzo powoli schodziło powietrze, musiałem dopompować 2-3 razy żeby dojechać do stacji benzynowej.

Aziz wspomniał też o zdarzeniu, które miało miejsce kilka lat temu w wysokim Atlasie, dwie turystyki zostały zabite (ścięto im głowy) przez gang islamistów powiązanych z Isis. Teraz jest strach o ludzi chcących podróżować samotnie. Trzeba to zgłaszać na posterunku chyba, bo Aziz zadzwonił do znajomego policjanta i poinformował, że zostaję u niego na noc. Taki jest wymóg jak mi wytłumaczył.

Dzień 3: Mapa swoje, rzeczywistość swoje.

O 7 rano pukaniem do drzwi pokoju obudził mnie Aziz. Powiedział, że muszę zjeść kuskus, który on z rodziną jadł o północy kiedy ja już spałem. Postawił przede mną ogromny talerz potrawy z warzywami i mięsem. Chyba pierwszy raz jadłem takie śniadanie. Podziękowałem, zebrałem graty i pojechałem do najbliższego sklepu kupić jedzenie na drogę. Wiedziałem, że dziś jadąc w wysokie góry, gdzie nic nie ma, mogę mieć problem ze znalezieniem czegoś do jedzenia. 

Pierwsze kilometry i od razu szok. Najpierw asfalty chropowate niczym wysuszona wiatrem i słońcem skóra na twarzy Marokańczyka. Później cudowna droga gravelowa wijąca się w kierunku pięknych gór. Po to tu jestem, tego właśnie chce doświadczać!

Góry zaczynają coraz bardziej otwierać swoje majestatyczne przestrzenie, wciągają mnie coraz głębiej.

Wąska droga gravelowa zamienia się w szeroką niby-asfaltową (to swojego rodzaju nawierzchnia asfalto-podobna, która pod wpływem czasu stanie się ubitą masą bitumiczną) drogę wijącą się po zboczach brązowych gór. Tak, brązowych. To chyba charakterystyczne dla gór Maroko, że maja one wszystkie odcienie brązu. 

Nagle ta gravelostrada zamienia się w ścieżkę pełną gruzu, prowadzi mnie ona w dół do wąwozu. Jużz z daleka było widać, że to jakby oaza, zielone poletka, drzewa, palmy, agawy… Przejeżdżam mały strumyk płynący z gór, to dlatego tak tu zielono, woda to życie. Po dobrej godzinie podjazdu (a raczej przepychania się po wąskiej ścieżce usłanej kamieniami) docieram do szczytu na ok 2000m. Tu mam dylemat – droga, którą miałem jechać, ta która na mapie wyglądała na główną, okazuje się kolejną wąską ścieżką. Za to obok widzę szeroką drogę offroad’ową klasy ultra premium, prowadzącą w dół! Aha, pogoda. Prawie zapomniałem, że było pięknie bo znowu nadciągnęły szare chmury z których w oddali było słychać pomrukiwania burzy. 

To oraz pierwsze krople deszczu zadecydowały, że zmieniłem plan i nie pojechalem (a raczej nie poszedłem tą wąską ścieżką, która miała być drogą główną wg mapy) do góry, tylko zacząłem zjeżdżać szeroką drogą. I tu kolejna niespodzianka… Ciężko opisać jak to wyglądało ale to jeden z przyjemniejszych zjazdów w moim życiu; droga chyba wczoraj otwarta, prowadząca przez nieliczne wioski, wijąca się zboczami rozległego kanionu. Poezja! Po ok 20km zjazdu docieram do typowego marokańskiego miasteczka. Wszyscy się na mnie oglądają, dzieciaki machają, sklepiki jeszcze otwarte ale mam trochę już dość śmieciowego jedzenia typu czipsy, batoniki i słodkie napoje, a tylko tego typu żarcie można w nich kupić.

Zatrzymuję się pod piekarnią, kupuję 3 ciastka à la drożdżówki i pytam na migi sprzedawcę czy gdzieś tu znajdę restaurację. Mówi, że za kilka kilometrów będzie większe miasteczko. Patrzę na mapę, 25km… No nic, jadę, pod wiatr. Po 30 minutach zatrzymuję się, nadjeżdża skuter i dwóch ludzi na nim. Pokazuję na migi, że szukam jedzenia. Jeden z nich macha gestem zapraszającym do siebie. Myślę sobie 'a co mi tam’. I tak już późno, nic lepszego chyba mnie dziś już nie spotka. Jadę za nimi ok 1km do wioski, zaprasza mnie do domu.

Pojawiają się jakieś dzieciaki, w 2 min rozkładają dywan i na nim robią posłanie z kocy. Inny dzieciak wpada do pokoju z małym stolikiem, a na nim jakieś smakołyki, pojawia się gospodarz (ten ze skutera), siadamy i jemy. Nalewa herbatę wykrzykując 'whisky maroko!’. Za chwilę jakiś szkrab, synek gospodarza, przynosi tajin – narodową potrawę marokańską. Mohamed, tak się przedstawił jegomość ze skutera, skręca papierosa z haszyszem. Jest wesoło… 

Wszystko dzieje się tu w mgnieniu oka, zmieniają się krajobrazy, drogi okazują się inne niż na mapie, ludzie są otwarci i mili jak nigdzie indziej… ciekawe co przyniesie jutro. 

Dzień 5: W końcu wysokie góry.”

Wczoraj nic szczególnego się nie działo. Dzisiaj natomiast zmieniam plan, nie będę już trzymał się trasy Mathis’a. 

Przecinam Atlas na południe, żeby podjechać Tizi n’Tichka od tej strony i zjechać na północną. To główna przełęcz tranzytowa z Marakeszu. 

Od początku droga prowadzi pięknym rozległym wąwozem. Sprawnie mi szło do momentu, kiedy zatrzymałem się na rozjeździe dróg przed głównym podjazdem i zerknąłem w telefon, aby sprawdzić trasę. Podszedł jakiś młody człowiek i łamanym angielskim zaczął mówić, że ma kawiarnię w miasteczku parę kroków dalej i zaprasza na kawę. Człowiek sympatyczny więc poszedłem z nim tych parę kroków, zapytał czy chcę też coś do jedzenia. Kiedy powiedział 'salat’ od razu się uśmiechnąłem, bo od kilku dni marzyłem o warzywach (wszędzie tylko śmieciowe żarcie i cukier). Spędziłem tam godzinę, czyli znowu nie dotrę tam gdzie chciałem… albo dotrę mega późno. W sprawnym przemieszczaniu się nie pomagał też profil gravelowego podjazdu; lekko z górki i sztajfa 13%. I tak co chwilę na 15 kilometrach. 

Jakoś doczłapałem na 2500m gdzie zastał mnie zachód słońca, wiatr i momentalne zimno, jakieś 4 stopnie. Zjechałem po ciemku do pierwszych domów, około 10km po gruzie. Dom przy drodze, światła z garażu, dzieciaki gadają, tv w tle. Pukam i na migi pokazuję, że może mógłbym tu w garażu się przespać, bo na zewnątrz zimno, a dookoła nic w promieniu 20km. No i zaprosili mnie do środka, dzieciaki przyniosły herbatę, ciasto, zupę. I tak siedzę z 3 jegomościami przy stole, oni dyskutują od 30min po arabsku czy berberyjsku a ja się zastanawiam, co jeszcze mnie spotka w tym Maroko. 

Dzień 6: Tizi n’Tichki 2260 m. n.p.m.

Zebrałem się wcześnie jak na mnie, około ósmej. Nikogo nie było w domu, więc po prostu wziąłem rower i wyszedłem zamykając za sobą drzwi garażu. Nie było nawet komu podziękować. Ruszyłem w dół, kontynuując zaczęty wczoraj po zachodzie słońca długi zjazd do doliny. Droga pięknie poprowadzona po ścianie wąwozu.

Z gór na ok 3000m, na których jeszcze leżą ostatki topniejącego śniegu, spływa woda tworząc rzekę.

Dlatego jest tu mega zielono. Widać, że woda daje życie. Wiele pól uprawnych dookoła, ludzie pracujący na nich, kobiety piorące w licznych kanałach odchodzących od głównej rzeki.

W końcu dotarłem do większego miasteczka, położonego przy jednej z głównych dróg przecinających góry z południa do Marakeszu. Już myślałem, że uda mi się zjeść coś normalnego, choćby jakąś sałatkę i tacosy (tutaj to odpowiednik kebaba). Niestety restauracje otwierali za ponad godzinę, a ja miałem jeszcze do przejechania ok 30km przez przełęcz Tizi n’Tichki na 2260m.

Podjeżdżając miałem skojarzenia z Grossglockner’em. Nie tylko ze względu na specyfikę miejsca (główna, szeroka droga, duży ruch) ale i otoczenie gór, czułem się jak w Austrii. Dodatkowo silny, zimny wiatr czołowy, który najbardziej mnie wymęczył. Na górze trafiłem sunset (nowu nic spektakularnego) oraz kilka błąkających się psów, próbujących mnie gonić. Ubrałem się w puchówkę, nałożyłem czapkę i rękawiczki, włączyłem lampki i pomknąłem w dół. Zatrzymałem się na moment zerknąć na zakręty drogi ładnie układające się na zboczu góry. Nie zrobiłem zdjęcia bo już było za ciemno. 

Zatrzymałem się jeszcze w miasteczku w sklepie po jedzenie i poszedłem zalogować się we wcześniej upatrzonej na mapie gité (albergo). Przywitał mnie lokalny berber wiązanką słów po polsku w stylu 'jak się masz, bardzo dobrze, dziękuję’. Okazało się, że Polacy często są u niego gośćmi. Za nocleg zapłaciłem 75 dirhamow czyli ok 8 euro. 


K O N I E C C Z Ę Ś C I P I E R W S Z E J

Redaktor naczelny Magazynu ETNH.

Brzmi poważnie! Od 20 lat inspiruje do podróżowania po górach. Inicjator polskiej sceny enduro, obecnie pasjonat graveli, wyścigów ultra i bikepackingu. Stale trzymający rękę na pulsie aktualnych trendów.

4.8 5 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Opony gravelowe CST Pika – TEST

Następna historia

Pierwszy test Sram Apex 1×12 w wersji AXS i mechanicznej

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x