Skip to main content


Kanada – początek w Albercie.

Loty Poznań – Dublin i Dublin – Calgary. Po wylądowaniu uderza w nas upał i wypalone od słońca trawniki. Pierwszą noc spędzamy rezerwując Warmshower. Na dzień dobry poznajemy innych rowerzystów i dostajemy od nich spray na niedźwiedzie. Jesteśmy zdrowo podekscytowani i gotowi do drogi.

Olga Beyga
aka. Bagirls Project

https://www.instagram.com/bagirlsproject/

Bikepacking girl. Najbardziej lubi piach, kamienie i brudne trasy. Przejechała Transalpine, Fiordy w Norwegii, Jordan Bike Trail, Północą Hiszpanie, odcinek Route of Caravan w Maroko, Granguanche i Kanary, mały kaukaz w Gruzji i jedzie dalej. W międzyczasie zajmuje się grafiką oraz współtworzy manufakturę toreb rowerowych Bagirls Project.

Zdjęcia w pionie: Olga Beyga
Zdjęcia w poziomie: Adam Wilkoszarski

Od początku uderza nas ogrom przestrzeni, wszystko jest większe, nasza skala zostaje zaburzona. Jadąc przez puste asfaltowe drogi, mijamy spokojne miasteczka. Góry Skaliste majaczą na horyzoncie, a my dojeżdżamy do Banff. Miejscowości, w której wjeżdżamy na wytyczony szlak GDMBR udostępniony przez Adventure Cycling Association. Dookoła nas szczyty mają ostre wierzchołki, a my jedziemy ścieżkami przez lasy, o wszystkich odcieniach zieleni. W końcu jesteśmy w Parku Narodowym Jasper. Rozbijamy namioty na wytyczonych miejscach do campingu. Są tam ławki i schowki na jedzenie, które wypadałoby ukryć przed niedźwiedziami. Dookoła nas jest cisza, spokój i wielka przyroda. Wszystko wydaje się być powiększone, to odczucie zostaje ze mną do końca.

Wjeżdżamy na szerokie i zakurzone szutry. Za każdym razem, kiedy jedzie auto, wszystko się podnosi, a my giniemy w chmurze pyłu. Od czasu do czasu drogę przebiegają nam gophery lub wiewiórki. Wypatruje je z daleka i wymyślam im imiona, mając nadzieje że żadne z nich nie wybiegnie nam pod koła. Zaczynają się też ostre zjazdy, na których gubię buta i kurtkę. Próbuję szukać ich z godzinę na szlaku, cofając się pod górę, ale to bez sensu – ostatni zjazd był bardzo stromy i długi na parę kilometrów. Rezygnuje z poszukiwań z nadzieją, że ktoś będzie miał użytek z mojej wiatrówki. Na drodze za to znajdujemy rzeczy, które pogubili inni rowerzyści. Na poboczu leży karimata, a gdzie indziej klapek. Droga zbiera swoje żniwa.

Lekcja pierwsza – przytrocz wszystko dobrze do roweru.

Ceny produktów są tutaj o wiele wyższe, więc wybieramy opcje budżetowe. Kanadyjska sieciówka Tim Horton ma w ofercie tanią kawę. Zapasy uzupełniamy w małych sklepach lub na stacjach benzynowych. Nie będę ściemniać, jedzenie którym się żywimy, od początku jest śmieciowe – gotowe zupki, energetyki, serowe chrupki i fasola w puszce. Głowa, który kocha warzywa, płacze w środku. Później nie będzie lepiej, wraz z każdym sklepem odkrywamy moc przetworzonego jedzenia i wszystkie odmiany barwników i ulepszaczy smaku. W naszych żyłach płynie ser, ziemniaczki w proszku i duże ilości High-fructose corn syrup. Kolejne odkrycie, czyli Grilled cheese – smażona kanapka z ociekającym tłustym serem. Dzięki niej nasza podróż stała się kulinarną ucztą. Już do końca wyjazdu nie wymażemy tego smaku, porównując jej podanie w każdej przydrożnej knajpie.

Nie ma nudy. To jest Ameryka.

W 35 stopniowym upale dojeżdżamy do granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Chowamy się w cieniu i obserwujemy powolnie poruszającą się kolejkę aut. Kiedy przychodzi nasza kolej do kontroli paszportowej, nikt ze strażników nie pyta nas gdzie i po co jedziemy. Wszyscy wiedzą, że do granicy z Meksykiem. Przed nami rozpościera się otwarty krajobraz Montany, czyli Big Sky State. Faktycznie niebo i przestrzeń są tam wielkie. Obrazy są znajome, jakby wyjęte z amerykańskiego filmu drogi. Przez co czuje się trochę jakbym już tu była.

Błękit miesza się z żółcią traw i złotem. Montana na naszej trasie to małe miasteczka, przydrożne stacje benzynowe i otwarty teren z horyzontem ciągnącym się w nieskończoność. Są też zielone lasy z czarnymi wypalonymi obszarami. Z powodu pożarów musimy ominąć część leśnej trasy o nazwie Huckleberry Pass i jechać asfaltem. Lekko zawiedzeni mijamy campingi dla strażaków i wolontariuszy. Walczą oni z pożarami w okolicy. Spotykamy rodzinę, która uczy nas rozróżniać jadalne i niejadalne jagody. Dzięki temu na dalszej trasie zatrzymujemy się co chwila, żeby podjeść z krzaków, na górskim singletracku. Skubiemy owoce i pakujemy prosto do mordek, trudno przestać.

Lekcja druga – rozróżniaj krzaki jagód.

Gdy wyjeżdzamy z lasów, widok szutrowej drogi mamy daleko przed sobą. Mijamy złote pastwiska, ciągnące się po horyzont pustkowia i tysiące amerykańskich krów. Towarzyszy nam dźwięk kół przejeżdżających przez kratownice dla bydła, oddzielających kolejne łąki. Niektóre krowy bardzo się płoszą i wbiegają zestresowane na naszą drogę. Inne, niewzruszone obserwują jak mkniemy dalej. Pełna sielanka amerykańskiej prerii.

Trafiamy do Lama Ranch, czyli kultowego miejsce dla wszystkich bikepackerów na trasie. Prowadzi je Barbara i John, którzy goszczą każdego podróżnika na trasie. Z daleka już widać namalowany na ich dachówce biały rowerek. John jadąc GDMBR poznał Barbarę i już z nią został na farmie. Wybraliśmy to miejsce na swój pierwszy dzień odpoczynku, gdzie spotkaliśmy się z innymi rowerzystami i piechurami. Dostaliśmy wiatę do snu, kanapki i sąsiedztwo przyjaźnie nastawionych alpak. Wieczorem robi się całkiem tłoczno. Kręcimy papierosy i wymieniamy się ze sobą opowieściami. Para piechurów pokazuje w telefonie napotkanego przypadkiem niedźwiedzia, ktoś inny tłumaczy dlaczego jego głównym paliwem jest masło orzechowe i ser. Świetni ludzie Ci piechurzy, idą tygodniami przez odludne tereny, czasem nie spotykając nikogo przez tydzień. Outdoor na sto procent. Na tej drodze kontakt z drugim człowiekiem i small talk to podstawa.

Wyoming, dym i grizzly.

Idaho przejeżdżamy w jeden dzień i docieramy do najbardziej wyludnionego stanu w USA – Wyoming. Znajdują się w nim częściowo Parki Grand Teton i Yellowstone. Mijamy kampery porozstawiane w lasach, szarańcza wyskakuje nam na drogę, uderzając o buty. Jest jej pełno, lawirujemy wokół zjadających się żywcem owadów. Z daleka widać szaro-białe szczyty pierwszego parku. Wpadamy do jednego z centrów turystycznych, żeby znaleźć jakieś przekąski i sygnał internetu. Większość czasu jedziemy bez zasięgu i najczęściej korzystamy z wifi na stacjach lub w restauracjach. Na asfaltowej drodze robi się tłoczno od aut i turystów, a my chronimy się w sklepiku przed upałem. Dookoła ludzie robią sobie zdjęcia i przeglądają mapki turystyczne. Szybka kąpiel w rześkim jeziorze Jenny i uciekamy dalej w bardziej odludne tereny.

Na horyzoncie pojawia się smuga dymu, a my zmierzamy w jej stronę. Pod wieczór rozbijamy namioty na campingu dla hodowców koni. Stoją tu zagrody, wielkie auta i ludzie, którzy podróżując z końmi po kraju. Przed zmierzchem, chmura zaczyna nas otaczać, a niebo robi się pomarańczowe. Czujemy zapach dymu. Lekko speszeni, zagadujemy do sąsiadów, którzy spokojnie gotują kolacje i zajmują się zwierzętami. Uspokajają nas, żebyśmy nie przejmowali. Jeśli pożar będzie za blisko, przyjedzie straż pożarna poinformować o ewakuacji. Oferują, że jak coś, wezmą nas na pakę. Przesypiam lekko spękana noc, a rano otrzepuje namioty z pyłu. Przez kolejne dni kluczymy dookoła pożaru, który zmienia kierunek w zależności od wiatru. Mam wrażenie że tutejsi ludzie przyzwyczaili się do pożarów i nie robi to na nich takiego wrażenia, jak na nas. Wchodzimy do przydrożnej knajpy, w której leci głośno country i wiszą wypchane zwierzęta. Pani bez zęba na przodzie śpiewa do radia i krząta się przy barze. Mówi że jeśli wiatr zmieni kierunek, być może będzie musiała się ewakuować. Wychodzi z nami na papierosa, obserwujemy jak układa się na niebie chmura dymu. Życie płynie spokojnie z lekkim apokaliptycznym obrazem w tle. Znowu czuję się jak w filmie.

Kiedy w końcu udaje nam się uciec od pożaru i rozpościera się przed nami czyste niebo. Biorę głęboki wdech do płuc i zaczynamy wspinać się w stronę Union Pass. Przed zmrokiem, powoli podjeżdżamy na ponad 2 tysiące metrów. Nie jest to nic nowego na tej trasie, codziennie jest minimum tysiąc podjazdu. Zmęczona, słyszę z daleka śpiew Wilka i Głowy. Myślę – super dopingują mnie przed dzisiejszym końcem trasy. W oddali stado krów utworzyło dziwnie zbity szyk Gdy do nich dojeżdżam, okazuje się że przeganiali niedźwiedzia grizzly. Kroczył on powoli w stronę naszej ścieżki i chciał ją przeciąć. Ich jazgot najwyraźniej poskutkował i niedźwiedź pomknął dalej. My na małym stresie jedziemy jeszcze 10 km, żeby zgubić jego ślad. Rozbijamy się w deszczu i wietrze, gdzieś między pagórkami i trzymamy kciuki, żeby to było nasze ostatnie spotkanie. Od teraz nie ma żartów, wszystkie ostrzeżenia o niedźwiedziach nagle stają się dla nas prawdziwe…

Lekcja trzecia – jeśli niedźwiedź jest w miarę daleko, zachowuj się głośno, krzycz i śpiewaj, aby poczłapał dalej.

Co do niedźwiedzi. W skrócie BHP jest takie – nigdy nie trzymaj jedzenia w namiocie. Zawsze chowaj je z dala od obozowiska. Użyj sprayu na niedźwiedzie, tylko w konieczności, kiedy już nie będzie odwrotu, żeby się wycofać. Pamiętaj, żeby nie psikać pod wiatr i wyrzucić go od razu po zużyciu. Zapach ma odwrócić uwagę. Brzmi to jak abstrakcja, trudno wyobrazić sobie potraktowanie niedźwiedzia gazem w pysk. W głowie układam sobie dziwne scenariusze, ale w żadnym z nich go nie używam. Na trasie nie spotkałam również nikogo kto by go kiedykolwiek użył. W każdym razie mieliśmy spraye ze sobą, przytroczone na wierzchu do roweru.

Dojeżdżamy do miasteczka Pinedale. Na głównej drodze mijamy sklepy ze sprzętem outdoorowym i kowbojskimi kapeluszami. Robimy drugi dzień odpoczynku, żeby przygotować się do najbardziej wymagającego odcinka na trasie. Jest nim Great Basin, czyli pustynny i górzysty obszaru bez wody na przestrzeni 200 km. Wiatr na tej pustej krainie bez drzew to wyzwanie. Proszę Aurę, żeby nie było wiatru w twarz. Początkowo zostaje wysłuchana…

Obładowani w litry wody na kolejne kilometry, jedziemy przez bezkresne pustkowia. Czasami z daleka widzimy biegnące stada widłorogów. Znajdujemy opuszczoną farmę, w której robimy obiad i chowamy się przed słońcem. Znowu jesteśmy w filmie, tym razem do Mad MAX. Wiatr mocno wieje od boku. W pewnym momencie łamie się mój przedni bagażnik i prowizorycznie sklejam go na sznurki i taśmę. Pośród tego surowego krajobrazu, mijamy stare kiwony do wydobywania ropy. Udaje nam się na noc dotrzeć do miasteczka Bairoil, gdzie znajdujemy kościół baptystów. Są tam pościelone łóżka i lodówka pełna jedzenia. Zostajemy na noc i gościmy się niczym 3 niedźwiadki z bajki. Nie jestem wierząca, ale tamtego wieczoru baptyści stają się moją ulubioną religią. Konstruuje nowy bagażnik przy użyciu deseczki i powertape, który daje radę i dojeżdżam z nim do końca trasy. Tak zwana Wersja 2.0.

Kiedy wiatr znowu zmienia kierunek, kolejne dni stają się walką. Szumi nam w uszach, morale spadają i następuje lekki kryzys. Taki wiatr może naprawdę namieszać w głowie. Mijamy banery o kryzysie zdrowia psychicznego. Ponoć w Wyoming jest największy odsetek samobójstw, ma na to wpływ pogoda i wyludnienie. Szukając schronienia na noc, spotykamy grupkę piechurów. Zauważają moją zmęczoną twarz i od razu dają mi piwko do ręki i miejsce przy ich stole. Puszczają Abbe, jeden z nich przyjechał autem w odwiedziny i parkuje tak, żeby wszystkich osłonić przed wiatrem. Zapominamy o nim na chwilę i padamy do namiotów. Nie ma jak to łączyć się we wspólnych zmaganiach i dodawać otuchy. Mimo że kolejne dni to dalsza gehenna, takie spotkania ładują baterie do 100%.

Kolorado – najwyższy punkt.

Kolorado wita nas swoją zielonością, kurortami narciarskimi i łosiami. Droga ciągnie się na 2-3 m n.p.m. Noce są niesamowicie gwiaździste, żadnego zanieczyszczenia światłem. Amplituda skacze od minusa o poranku do 30+ w ciągu dnia. Rano szukamy promyków słońca, żeby się ogrzać, a w południe strumyków, żeby się ochłodzić.

Łapie nas burza w Brush Mountain Lodge i zamienia podłoże w masło orzechowe (jak na filmiku Lael). Po próbie przejechania 1 km, poddajemy się i wracamy tam noc. Czekając jak to głowa mówi „kiedy słońce zacznie znowu operować” i wysuszy drogę. Pakujemy w siebie naleśniki z jajkami i obserwujemy grad z deszczem z za okna. Do wieczora pojawiają się tam inni utrudzeni i zalepieni od błota rowerzyści. Pokazujemy sobie ubrudzone rowerki i śmiejemy się z losu. Świetne miejsce na przerwę.

Lekcja czwarta. Do czyszczenia roweru z błota, potrzebny jest patyk.

Wjeżdżamy na najwyższy punkt na trasie – Indiana Pass 3600 m.n.p.m. Zaczyna padać, robi się mroźno, a Wilku w dziwnym zbiegu okoliczności traci tylną sakwę z ubraniami. Zostaje skradziona przez ludzi dżipa z niebieskim kajakiem. Mimo poszukiwań i ścigania pod górę, nie udaje się jej odzyskać. Zostaje w jednych bibsach i wiatrówce. Na szczęście znajdujemy małe miasteczko Platoro, a w nim schronienie w wynajętej przyczepie Airstream. Następnego dnia Adam pożycza ciuchy od wspaniałego typka z grupy facebookowej dedykowanej GDMBR. Okazuje się że mieszka w pobliżu i chętnie pomoże. Nie ma tu opcji żeby kupić ubrania, co najwyżej można znaleźć bluzę z rybą i napisem Kolorado. Mam wrażenie, że za każdym razem kiedy napotykamy na problem, dziwnym zrządzeniem losu wszystko się układa. Nie wiem czy to jakaś zbiorowe nastawienie na rozwiązanie, a nie potęgowanie problemów. A może droga sama nam podkłada rozwiązania. W każdym razie wszystko się układa i możemy jechać dalej.

Nowy Meksyk i zjazd ze szlaku.

Wjeżdżamy do Nowego Meksyku i zaczyna padać grad. Lokalsi mówią, że nie było go od paru dobrych lat. Wilku niczym smerf, zakłada swoją niebieską folie przeciwdeszczową i spotykam go, co jakiś czas, jak chowa się pod koronami drzew. Niestety to jego jedyny set ubrań do jazdy i kombinuje jak może, żeby się nie zmoczyć. Nawierzchnia znowu staje się błotnym potworem, myje napęd w głębszych kałużach, szukam patyków do przepychania błota. Inaczej wyobrażałam sobie przywitanie z tym stanem.

Lasy zaczynają znikać, zmienia się przyroda, robi się coraz cieplej. Mijamy piaskowe i czerwone skały, na horyzoncie pojawiają się pustynne góry. Kamienie robią się bardzo ostre i luźne, tworząc sypką nawierzchnie. Ciężko po tym jechać pod górę. Kolejną niespodzianką są goatheady – małe kolce z przydrożnych krzaków. Wbijają się w nasze opony, robiąc z nich powoli sitko. Zaczyna się zabawa z cierpliwością, kto wyciągnie ich więcej. Mleko zaczyna wyciekać. Dolewamy wszystko co mamy.

Przecinamy słynną Route 66 i miasteczko Grants. Czuć tutaj duchy przeszłości. Obok leci większa autostrada, ta droga została dla mieszkańców i turystów. Istne miasteczko duchów, a my krążymy po ulicach i szukamy czegoś do jedzenia. Psy szczekają przez płoty, to już nie Aspen i Kolorado. Nowy Meksyk jest biedniejszy, znajdują się tu sporo ziem należących do ludności rdzennej. Tam gdzie ziemia jest wyjałowiona, zaczynają ich rezerwaty. Droga ciągnie się między małymi płotkami, za którymi teren należy do Navajo Nation. Mijamy przyczepy kempingowe, skalisty krajobraz bez drzew i piaskowe kaniony. Widoki niczym z westernu.

Postanawiamy zakończyć naszą drogę w El Paso i odbijamy na zachód w stronę Teksasu. Okazuje się że aplikacje do wytyczania tras nijak się mają do rzeczywistości. Zaczynamy się gubić w krajobrazie niczym Breakin Bads, w końcu jesteśmy niedaleko Albuquerque. Natrafiamy na płoty, prywatne drogi i ogrodzone płotami autostrady. Ostatnie dni zaczynamy kombinować i krążyć. Im bliżej granicy z Meksykiem, tym mniej dróg. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Natrafiamy na niesamowite miejsce campingowe – City of the Rocks na pustyni Chihuahuan. Rozbijamy namioty w otoczeniu zjawiskowych formacji skalnych. Patrząc na zachodzące słońce, myślę o tym jak piękna i zjawiskowa jest ta trasa. Nie da się na niej nudzić. Rano Głowa szykuje swoją ulubioną strawę, czyli owsiankę. Po jakimś czasie zauważamy pod naszą ławką śpiącego węża. Obstawiamy między sobą, czy jest jadowity. I tak nie mamy jak tego sprawdzić, więc zostawiamy go w spokoju i oddalamy się z owsianką.

Lekcja piąta – GDMBR jest świetnie poprowadzona przez pustkowia. Bez gpx. łatwo się zgubić.

Na koniec odwiedzamy Park White Sands, znajdujący się w otoczeniu największej jednostki wojskowej Fort Bliss i fioletowych gór. Przyprowadzają tu eksperymenty nuklearne. Zjeżdżamy po białych wydmach i obserwujemy jak powietrze grzeje się na horyzoncie. Gorąc jest nieznośny, światło odbija się od białych wydm. Kiedyś mieszkali tu Apacze i wiedzieli jak pozyskiwać stąd wodę. Wsadzam ręce w piasek. Parę centymetrów pod powierzchnie ziemi jest już zimny. Ostatnie dni spędzamy w El Paso, chodząc od miejsca do miejsca, kryjąc się w klimatyzowanych pomieszczeniach. Jesteśmy zaraz obok Ciudad Juarez, które jest uznawane za jedno z najniebezpieczniejszych miast na świecie. Po tej stronie granicy jest pozornie spokojnie. Jakby wszystko stało w miejscu wraz z ogarniającą duchotą i skwarem. Odsyłam do reportażu: AMEKSYKA. WOJNA WZDŁUŻ GRANICY – ED VULLIAMY.

Podsumowanie: Great Divide Bike Route to świetnie zorganizowana trasa bikepackingowa. Jest piękna, ciekawa i przebiega przez różne szerokości geograficzne. Większość czasu jedzie się szutrami i spokojnymi drogami przez pustkowia i górskie tereny. Przejechanie jej zajęło nam ok. 1,5 miesiąca. Spaliśmy pod chmurką, a wodę braliśmy ze źródeł naturalnych i flirtowaliśmy lub piliśmy kranówkę. Jedzenie trzeba planować na parę dni, jednak nie było to dużym wyzawniem. Wszystkie ważne punkty i cała trasa są opisane na:

https://www.adventurecycling.org/routes-and-maps/adventure-cycling-route-network/great-divide-mountain-bike-route/

Jest mapka offline, która jest bardzo pomocna w planowaniu trasy. Polecam też kupić gpx., bo bez tego łatwo się zgubić i pobłądzić.. Ludzie są otwarci, chętnie rozmawiają i pomagają. Jeśli chodzi o rowerzystów to średnia wieku jest bardzo zróżnicowana. Spotkaliśmy ludzi na emeryturze, jaki i młodsze osoby, w tym 11-latka na rowerach z ojcem. Najlepiej jechać w połowie lata z powodu śniegu w Kanadyjskich górach i upałów w Nowym Meksyku. Trasa nie jest trudna, ale poziom trudności zmienia się w zależności od pogody. Część szlaku jest nieprzejezdna zimną.