Od kiedy liczy się ultra? Od dwustu? Jakoś tego nie czuję. Od trzystu? Już lepiej, bo na trzysta kilometrów potrzeba naprawdę długiego dnia. Albo przyzwoitej lampki. Czy 477 kilometrów Great Lakes Gravel to wystarczająco dużo, żeby uznać go za ultra? W końcu jedna nieprzespana noc to żaden wyczyn – niektórzy robią to co weekend! A studenci polibudy codziennie. Oczywiście przez jakiś czas, bo nie każdy student polibudy jest Fioną Kolbinger.
Właściwie nie wiem, czy ja to lubię. Ultra jest pojebane. Dużo jest w nim pojebanych rzeczy. Na przykład dystans. Gdybym miała przejechać to samochodem, naprawdę bym się zastanowiła: drogi słabe, dużo pod górę, sporo pod zakaz, błoto po drodze, zwierzęta i tylko trzy Orleny! No i samochodem to drogo jednak wychodzi. No i nuda, wiadomo.






Rowerem też jest nudno, ale nie aż tak!
Najnudniej jest w nocy. Krajobraz kurczy się do wycinka traktu przed kołem, do paru kamieni, koleiny, którą zauważa się i tak za późno, do czerwonej lampki kogoś przed Tobą, odblasków na przydrożnych słupkach i drzew, które mogą być pojedynczym szpalerem lub nieprzeziernym, gęstym lasem – nie wiesz tego (chyba, że masz czołówkę, ale nie polecam – lepiej nie świecić za dużo w krzaki). Rzeczywistość to track na liczniku i coraz bardziej zmęczone oczy, coraz bardziej zmęczone ciało i coraz bardziej zmęczona głowa. I jeśli ktoś mówi, że nuda to akurat najmniejszy problem, to znaczy, że nigdy nie przejechał ultra.
Kiedy się nudzisz, przestajesz się uśmiechać, nawet jeśli nie jest Ci jeszcze źle. Kiedy się uśmiechasz, mózg myśli, że masz się dobrze i przekazuje depeszę nogom. Kiedy przestajesz, nogi też przestają… Może najpierw przychodzi zmęczenie i ono przynosi nudę (bo już nie ma dynamiki, nie ma radości z prędkości, bo nie ma prędkości), a może najpierw przychodzi nuda i wtedy trudniej jest walczyć ze zmęczeniem. Za dnia na Mazurach jest dobrze, bo drogi są piękne, bo wioski urocze, a teren jest jak zielona focaccia: pełna wypukłości, wklęsłości i fal. I oczek z oleistym, śliskim błotem. I chaszczy ostrych jak gałązki rozmarynu. I bruków – nie wiem, czym to zobrazować – bruki na Great Lakes Gravel były jak żwir na focaccii. Skąd to się tam wzięło? Chyba Niemcy coś zmienili w przepisie.

Zmiany w przepisie
W ultra staje się przed pojebanymi wyborami, które w ogóle nie powinny podlegać rozstrzyganiu. Na przykład: czy spać? Albo czy jeść? Albo Red Bull czy Cola? Czy kawa? Słone czy słodkie? Solo czy open? Jechać cały czas ale powoli czy jechać raźno swoje ale częściej odpoczywać? Wybieram to drugie. Nie dlatego, że to bardziej ekonomiczne. Nie dlatego, że jestem w ten sposób szybsza. Nie mam pojęcia, czy jestem, choć znam takich, którzy mieliby to już policzone. Po prostu lepiej się czuję jadąc swoje.
Lubię jechać swoje. Nie lubię się wlec, to odbiera mi radość jazdy, odbiera mi poczucie, że “umiem szybko” (a to jest przecież wspaniałe uczucie). Odpoczynek zawsze dobrze mi robi: na głowę, na nogi, na aktywność w social mediach, na relacje z bliskimi. Odpoczynek to czas, w którym z pełną odpowiedzialnością porzucam ściganie, przestaję być ultrasem (a może właśnie zaczynam), uśmiecham się do siebie i mówię “możecie mi skoczyć, pani odpoczywa i obserwuje myszy”.
Myszy
Myszy w nocy panikują. Potrafią biec długo przed kołem, w snopie światła z latarki, nie mogąc znaleźć drogi ewakuacyjnej, w pędzie, zapatrzone przed siebie, z mysią duszą na ramieniu. A czasem siadają obok, kiedy odpoczywam. Na chwilę, z łapkami w górze, z wielkimi czarnymi oczyma wpatrzonymi w coś poza kręgiem światła.
Żaby
Wybijają się jak Brandon Semenuk na step upie, lecą przesadzoną parabolą w górę i lądują pół kroku dalej. Omijanie żab pomaga na nudę.




Jest też wkurw…
Jest ledwo po 17:00, kiedy robi się szaro i zaczyna padać. W czerwcu o tej porze byłby środek dnia. Ale jest wrzesień. Jesień. Deszcz nie jest intensywny, ale nie jadę do domu, jadę w wieczór, w noc, w rozfalowane wiatrem pola, w lasy, mam przed sobą jeszcze 260 kilometrów trasy i nie mogę być mokra. Zanim dogrzebię się do kurtki, robię bałagan w podsiodłówce: cały skrzętnie zaształowany majdan rozpierzcha się po zakamarkach torby – kanapki, idiotycznie ciężka paczka kandyzowanego imbiru (który mam ochotę wyrzucić w krzaki, ale nie wyrzucam), worek orzechowej mieszanki do podjadania we wszystkie czarne minuty – wszystkie te wycieczkowe przysmaki zwijam z powrotem ciasno torbie w nadziei, że będą siedzieć na miejscu. Ubieram kurtkę. Robi mi się dobrze: sucho i ciepło. Ruszam. Zatrzymuję się po parunastu metrach. Kaptur. Założę jeszcze kaptur.
Lampka idealnie oświetla drogę, a ja omijam większe dziury. Omijanie dziur wciąż kosztuje mnie mniej energii niż wpadanie w nie – ciągły, równy rytm jest w nocy bezcenny! Czasem nierówności jest tyle, że trzeba przyjąć, że są po prostu charakterystyką nawierzchni. Wtedy słyszę ten dźwięk: jak pociągnięcie smyczkiem po strunach kontrabasu – podsiodłówka naciska na ass seversa, a ten drze po oponie. Niemożliwe, myślę. A jednak. Zatrzymuję się i podciągam paski. I potem znów. Ale to nie paski. To niewyrzucony w krzaki kandyzowany imbir (pamiętaj za śmiecenie grozi dyskwalifikacja!) i ta minuta, którą chciałam zaoszczędzić wtedy przy pośpiesznym zwijaniu Ortlieba… Przy takich czynnościach nie można się spieszyć!
… i zmęczenie
Jest też wkurw na nawierzchnię, na błoto rozjeżdżone przez traktory i ciężarówki, na bruki z polodowcowych otoczaków, z których nie da się uciec na pobocze, na brak pobocza, na Laski Arenberg w środku mazurskiego nigdzie, na spiętą nogę, na śliskość, na tańczący w błocie rower, na orgów, na Garmina, że tak powoli nalicza kilometry, że czasem bawi się ze mną w wyliczanki: 252 kilometry do mety, 254 kilometry do mety, 257 kilometrów do mety. Wkurwiają lampki kogoś przede mną, wkurwiają cienie, które rzucam sama oświetlona światłami tych za mną, dioda w mojej lampce, która zrobiła się pomarańczowa, mikro USB, którego piąty raz nie chce przyjąć gniazdo, załadowane szpejem kieszenie w koszulce – niektóre rzeczy nie mogą zmoknąć, idiotyczna sekwencja zjazdów i podjazdów, za krótkich, żeby się zapinać i rozpinać, za długich, żeby radzić sobie z termiką bez tego. Wkurwia głód i wkurwia zmęczenie. Wkurwia ból dupy.



Kiedyś to były szutry, teraz to nie ma szutrów!
Great Lakes Gravel w roku 2020 był festiwalem premiumów. 430 kilometrów szutrowego błogosławieństwa. Pamiętam dwa fragmenty tarki, dwa długie odcinki bruków (jednym jechaliśmy znów w tym roku i pięć lat temu wydawał mi się gorszy, może dlatego, że wtedy sporo mieliśmy już w nogach). Poza tym drogi jak w gravelowych bajkach: Szwecja, Finlandia, Belgia i Girona w jednym! w 2025 premiumy zniknęły, jest ich garstka. Może rozjechały je samochody, odsłaniając kamienisty podkład, może to sam region, który reprezentują inne nawierzchnie? Są koszmarne bruki, jest błoto, tarka i szutry pełne wkopanych w ziemię otoczaków, na których rower skacze i traci prędkość. Są na szczęście asfalty. O asfalty każdy czasem zmówił swoją modlitwę…
I jest zachwyt!
Klangor żurawi nad pagórkami. Ich powolny lot, leniwy, jak w kisielu, ruch skrzydeł, który nie powinien unosić tych potężnych ptaków. Stoję na asfalcie i patrzę. Jazda teraz byłaby zbezczeszczeniem tego widoku. I łosie spłoszone dźwiękiem ratcheta: klempa i młode na szczudłowatych nogach – niedorzecznie wielkie zwierzęta w chaotycznym biegu. Rozgwieżdżone, czarne niebo nad polami. I mgły nad ranem. I cisza. I z rzadka ciche grusze. I jego uśmiech na mecie.






Acetylocholina*
Jadę i milczę ze sobą. Im dłużej jadę, tym bardziej milczę. Czasem jakieś “cześć” rzucone za moimi plecami wyrywa mnie z mojego niemyślenia. Odpowiadam, ale nie zagaduję, pozwalam przejechać, odjechać, zniknąć za wzgórzem, za wsią. Z najlepszymi towarzyszami po prostu się milczy. Ja milczę. Mogę milczeć. To mnie ładuje. Przy pierwszym na trasie Orlenie odchodzę dalej od stacji, siadam na trawie, rozkładam wokół siebie moje śniadanie, jem, patrzę, piję kawę, szykuję bidony, robię zdjęcie, rozciągam się. A potem jadę dalej. Lubię ludzi. Ale pojedynczo. Na Ultra Great Lakes Gravel na szczęście wielu jest introwertyków. Nie przeszkadzamy sobie.
*neuroprzekaźnik odpowiadający za przekazywanie sygnałów między komórkami, pozwala na procesy myślowe, koncentrację, koordynację ruchów, a także wpływa na pracę serca i mięśni. Introwertycy w czasie interakcji społecznych wyczerpują jego zasoby po około 2:20 h – to jakby skończyła się benzyna, z kolei wewnętrzne procesowanie myśli pozwala im uzupełniać zapasy tej substancji. Zero bodźców z zewnątrz pozwala introwertykom naładować baterie. To nie fanaberie, to biologia!










Kto dokręca do pięciuset kilometrów?
„Ale trzeba mieć psychę, żeby nie dokręcić do 500 km,” pisze Kor-beczka na Insta. Trzynaście kilometrów przed metą podejmuję decyzję, że spróbuję zmieścić się w trzydziestu godzinach. Ignoruję ból dupy, ignoruję zmęczenie, końcówka jest płaska, mało tu podjazdów, nawierzchnia jest dobra, szybka, przelatuję przez Mikołajki w szosowym sprincie, wyprzedzam samochody szukające parkingu, wpadam na metę, nie wiem nawet, czy od dobrej strony – słońce odbija się w ekranie Garmina. Kibice na Stravie ryczą “dokręcaj”, w słuchawkach stonowany głos dyrektora sportowego gratuluje jazdy bez kraksy. “Paliwo idealnie wycyrklowane, opony na granicy, dobrze poszło, Ayrton. Jak pojedziesz powoli, przejedziesz jeszcze kawałek,” dopowiada.
“Pierdolę,” rzucam. “Idę na makaron”.

Zakupione podczas Great Lakes Gravel:
- Cola 6 zł
- Duży Red Bull, Oshee, espresso 29 zł
- Kefir, woda 5 zł
- Hot dog, duża Cola 17 zł
- Cola, espresso 14 zł
Znalezione podczas Great Lakes Gravel:
- Żel SiS Beta Fuel Nootropics
Wiezione i zjedzone podczas Great Lakes Gravel:
- 10 mlecznych bułeczek z halloumi (zrobione przed startem)
- 2 kurczakowe przekąski z Biedry
- 2 batoniki energetyczne Go On z Żabki
- 1 baton Raw z Lidla
- 1 duży żel energetyczny z Biedry
- Spory woreczek mieszanki orzechowo-owocowo-haribowo-krówkowej
Wiezione i niezjedzone podczas Great Lakes Gravel:
- Drugi woreczek mieszanki orzechowo-owocowo-haribowo-krówkowej
- Paczka kandyzowanego imbiru (ciężka, do wyjebania w krzaki)
- 3 batony z jakiegoś spożywczaka
- Żel 226ERS z pakietu startowego
Tekst: Anna Tkocz
Zdjęcia: Anna Tkocz