Skandynawia od dwóch lat jest na naszym gravelowym radarze – i wiemy już jedno: to prawdziwy sztos i ojczyzna szutru premium (przez duże „P”). Najpierw była Jutlandia – zaskakująco epicka wyprawa wzdłuż Morza Północnego, z wiatrem w twarz i bezkresnymi plażami rozciągającymi się u stóp klifów. Potem Szwecja – rok temu, razem z Lesovikiem, rozbiliśmy hamaki w dziczy podczas Escapada Gravel Camp w regionie Södermanland. W tym roku dołożyliśmy klasyczny bikepacking: z Karlskrony do Sztokholmu, promem tam i z powrotem, z bagażem pełnym przygód.
A Finlandia? Tego jeszcze nie było. Gdy BMC Switzerland zaproponowało udział w Nordic Gravel Series: Falling Leaves w Lahti decyzja była oczywista. Nie zastanawialiśmy się ani chwili – północ wzywała!
Nordic Gravel Series – o co w tym chodzi?
Nordic Gravel Series to cykl wyścigów rozgrywanych w Skandynawii już od sześciu lat, który zdążył zbudować solidną renomę – przynajmniej na północy. Wystarczy porozmawiać z lokalnymi gravelowcami, by przekonać się, że każdy wie, o co chodzi.
W sezonie 2025 kalendarz obejmował cztery imprezy: trzy w Finlandii i jedną w Szwecji. Jedna z fińskich edycji – Dirty Sipoo – pełniła jednocześnie rolę mistrzostw Finlandii w gravelu.
Wspólny mianownik wszystkich wyścigów jest prosty: ściganie – gravel racing w najczystszej postaci. Do wyboru jest kilka dystansów, ale żaden nie przekracza 200 kilometrów. To wystarczająco, by sprawdzić swoje możliwości na długiej, wymagającej trasie, a jednocześnie utrzymać tempo i dynamikę rywalizacji.
Finałem cyklu jest Falling Leaves Lahti – impreza, która zyskała status symbolicznego zakończenia fińskiego sezonu gravelowego. Trasy prowadzą przez regiony Lahti i Salpausselkä, wpisane na listę geoparków UNESCO. To teren stworzony do gravela: malownicze drogi wijące się między polami, długie leśne szutry i wymagające odcinki, które potrafią dać w kość – bo tu na pewno nie jest płasko.
Jesienią, gdy drzewa płoną kolorami, całość nabiera wyjątkowej atmosfery. Czuć, że lato na północy dobiega końca. Do wyboru były cztery dystanse: 50, 100, 145 i 180 km, przy czym ten najdłuższy zaliczał się do oficjalnej klasyfikacji serii Gravel Earth.




Logistyka
Nie będę przekonywał, że Finlandia to oczywisty wybór na gravelowy wyścig: daleko, północ, renifery… A do tego zawody, które trwają ledwie pięć godzin i polegają na pełnym ogniu po szutrach szybkich jak autostrada. A jednak – ku mojemu zaskoczeniu – dotarcie na start w Pajulahti okazało się łatwiejsze i szybsze niż na wiele imprez w Polsce.
Z południa kraju (konkretnie z Krakowa) lot do Helsinek trwa niespełna dwie godziny. Po przylocie wszystko działa po skandynawsku: prosto, intuicyjnie i bez stresu. Z lotniska do Lahti jedzie się godzinę pociągiem, z jedną szybką przesiadką w Tikkurili – i jesteś na miejscu.
Prawdę mówiąc, cała logistyka zajmuje mniej czasu niż dojazd z południa Polski na niejeden wyścig na Mazurach czy Kaszubach. Człowiek się nie zmęczy i jeszcze starczy czasu na zapoznawczą rundę po okolicy po wylądowaniu.



Gravel, sauna i kawa z prosem
Wyścig odbył się w sobotę. Ale Nordic Gravel Series miał swój sekret — coś, czego zdecydowanie brakuje w polskich jednodniowych imprezach. To było tak naprawdę trzydniowe święto gravela, z atmosferą, której nie da się podrobić.
Już od czwartku zaczęło się prawdziwe jeżdżenie – dosłownie i w przenośni. Coffee ride’y i spokojne przejażdżki po okolicy, prowadzone przez byłych zawodowców i kolarzy znanych z Eurosportu. A teraz – nagle – jechaliśmy z nimi ramię w ramię po fińskim szutrze. To jeszcze nie był wyścig, a raczej soft-opening weekendu, w którym nie liczył się wynik na Stravie, tylko wspólny rytm, rozmowy przy kawie i dzielenie się pasją.
A potem wkroczyła Finlandia — cała na biało i… na gorąco. Najpierw sauna, potem skok do jeziora. I nie miało znaczenia, że liście już żółkły, a wieczory były chłodne. Woda budziła ciało, para oczyszczała głowę, a człowiek wychodził z tego zestawu jak nowonarodzony. To była integracja w najczystszej postaci – bez Slacków, bez prezentacji, tylko pot, para i autentyczność.
Wszystko działo się w ośrodku przygotowań olimpijskich w Pajulahti. Brzmiało poważnie? Bo było. Na miejscu mieliśmy wszystko: komfortowe noclegi, restaurację, hale treningowe – a tuż za ogrodzeniem jeziora i lasy. Z jednej strony profesjonalna infrastruktura, z drugiej – natura, która przyciągała na spacer, rower albo po prostu do hamaka.
Trudno o lepsze miejsce na zakończenie sezonu: sport w najczystszej, niemal olimpijskiej formie, doprawiony fińskim luzem i bliskością natury. Idealne intro do gravelowego finiszu roku.







BMC: choose your weapon?
Ponieważ BMC jest głównym sponsorem całego cyklu Nordic Gravel Series i moja obecność na wyścigu miała ten właśnie kontekst, oczywiste było jedno: ściganie musiało odbyć się na rowerze BMC. Pozostawało tylko jedno pytanie — URS czy Kaius?
Rozterka była autentyczna. BMC URS to rower przygodowy z krwi i kości — wszechstronny, z zawieszeniem MTT i geometrią, która wybacza błędy oraz pozwala chłonąć kilometry bez spiny. Rower idealny na długie dni i jeszcze dłuższe przygody.
Z kolei BMC Kaius to zupełnie inna filozofia. Bezkompromisowa maszyna wyścigowa. Lekka, sztywna, piekielnie szybka — z DNA bliżej szosy World Touru niż bikepackingu. To sprzęt nie dla kuracjuszy, tylko dla tych, którzy chcą cisnąć w peletonie aż do kreski. Maksimum efektywności.
Oczywiście wybrałem Kaiusa. Ale nie był to zwykły rower testowy z floty, którą BMC udostępniało w opcji uczestnikom (żeby nie musieli taszczyć swojego sprzętu na start). To była maszyna, na której na co dzień jeździ Joonas Henttala, fiński ex-pros z World Touru. I to właśnie Joonas udostępnił mi swój rower na ten weekend.

Smaczek techniczny: konfiguracja była ekstremalnie „racingowa”. Mostek 130 mm. Kierownica 360 mm. Zero kompromisów. Wiadomo było, że nie będzie komfotrowo — będzie ogień, będzie prędkość i najpewniej ból pleców.
Ale kiedy siadasz na rower zawodowca, nie pytasz o komfort. To nie rower ma być gotowy na ciebie. To ty musisz być gotowy na rower.
Race day!
Sobota, Pajulahti. Przez ostatnie dwa dni atmosfera była totalnie na luzie — coffee ride’y, pogaduchy, sauna, wspólne kąpiele w jeziorze. Ale na starcie nie było już miejsca na slow motion. W powietrzu czuć lekkie napięcie, ale i fiński spokój. To nie jest start lokalnej imprezy, gdzie wszyscy znają się z Facebooka. Tutaj linia startu wygląda jak z wyścigu World Tour w wersji gravel. Teamowe stroje, odpicowane rowery, wychudzeni chłopcy i dziewczyny, którzy na waty patrzą z taką samą powagą, z jaką inni śledzą kursy walut. Wszyscy uśmiechnięci, ale skupieni — czuć było, że przyjechali się ścigać. Naprawdę ścigać, a nie kręcić turystyczną rundkę.
Na wszystkich dystansach wystartowało około 500 osób, a główne 180 km ruszyło punktualnie o 9:00. Peleton wyglądał jak miniaturowe Mistrzostwa Świata: banery, auta techniczne, zawodowe teamy — SD Worx Protime, PAS Racing, Classified ROSE, GVA Gold i inne wyglądające bardzo pro. W Polsce taki obrazek zobaczysz raz w roku — podczas UCI Gravel w Jakuszycach.
Ja wystartowałem godzinę później, o 10:00, wybierając dystans 145 km. Ale nawet tam vibe był identyczny: pełen profesjonalizm, czysta rywalizacja i tempo, które od samego początku nie brało jeńców.







Ogień z dupy
Start. W sektorze na 145 km prawie setka osób. Najpierw kilka kilometrów neutralizacji — spokojny wyjazd z miasteczka, wszyscy jadą razem. Jest tempo, niby luz, niby kontrola. Ale każdy wie, że za chwilę pójdzie ogień.
Pierwszy biały szuter i peleton eksploduje: tempo ponad 40 km/h, piach chrzęści pod kołami, a w głowie powtarzam jak mantrę: nie spal się na początku, nie spal się na początku.
Poranek jest mglisty, powietrze ciężkie od wilgoci, temperatura w granicach 20 stopni. Finlandia wygląda jak pocztówka z innego świata: szerokie szutry przecinają złote pola, lasy w jesiennych barwach, kręte leśne dukty, gdzie walczysz o linię, i singlowe ścieżki, które nagle wyrywają cię z rytmu i każą tańczyć między korzeniami. A na koniec 10 km tras narciarstwa biegowego — pofałdowane w każdą stronę, interwał za interwałem. Płoniesz od środka, a jedziesz już tylko na dumie.




Kaius to jak ostrze. Sztywny, szybki, ale jednocześnie daje pełne poczucie kontroli. Na szerokich szutrach prowadzi się jak po sznurku, pozycja mocno aero (360 mm kierownicy, mostek daleko w przód), w zakrętach wgryza się w linię, a na singlach reaguje, jakby czytał ci w myślach. Jest piekielnie reaktywny. To nie jest rower, który po prostu jedzie — on cię pcha, prowokuje, chce więcej i szybciej. Nie trzeba zwalniać. Tam, gdzie szutry przecinają asfalt, ruch wstrzymany. Nie patrzysz za siebie, nie hamujesz — lecisz na pełnym gazie. Bez kompromisów. Szaleństwo.
Po drodze feed zony — izotoniki, batony, żele, cała spiżarnia dla zmęczonego kolarza. Ale ściganie wciągnęło mnie tak bardzo, że większość mijam. Cisnę. Najszybsze 145 km w życiu — średnia 29 km/h.
A prosi? Oni robią 180 km ze średnią ponad 40. To inna galaktyka. Ale tego dnia nie chodziło o porównania.
To był ogień. Prawdziwe ściganie. Ta dziwna mieszanka bólu i euforii, kiedy ciało płonie, ale jedziesz dalej, bo rower, trasa i chwila sklejają się w jedną całość. Finlandia. Kaius. Gravel w najczystszej postaci. Fajne to!








Fiński after
W Polsce pod względem liczby imprez gravelowych i „festyniarstwa” naprawdę nie mamy się czego wstydzić – kalendarz pęka w szwach, a społeczność żyje tym na pełnych obrotach. Ale jeśli chodzi o sportową rywalizację, jesteśmy jeszcze mocno w tyle. Fińskie ściganie i Nordic Gravel Series pokazuje inną ligę.
To, co najbardziej mnie ujęło, to sposób, w jaki Finowie potrafią połączyć ogień ze spokojem. Z jednej strony masz prawdziwe ściganie – peletony wyglądające jak mini-Mistrzostwa Świata, tempo, które pali nogi, rywalizację bez taryfy ulgowej. Z drugiej – cała otoczka, czyli fiński dobrostan: coffee ride’y, sauna, jezioro, natura i ten charakterystyczny północny chill. I to wszystko nie tylko się nie wyklucza, ale wręcz idealnie współgra.
Kilka godzin pełnego gazu ubranych jest w długi weekend, podczas którego można naprawdę dobrze spędzić czas – czerpiąc energię i z natury, i ze społeczności. A gdy już kurz na trasach opadnie, o 19:00 spotykamy się na dekoracji zwycięzców. Podium, brawa, zdjęcia… i płynne przejście do afterparty. DJ, BBQ nad jeziorem, obowiązkowa sauna i wskakiwanie do chłodnej wody – to rytuał, który zamyka cały weekend.








Na koniec…
Jeśli ktoś z Was chciałby sprawdzić, jak wygląda ściganie w Finlandii i ma aspiracje sportowej rywalizacji, to Nordic Gravel Series jest wspaniałym miejscem aby tego spóbować. Jest bliżej, niż się wydaje. Wylot z Polski to kwestia dwóch godzin, a jeśli komuś weekend wydaje się za krótki, warto połączyć start z gravelowym campem, który poprzedza wyścig. To świetna okazja, żeby spędzić tydzień w okolicach Lahti, objechać trasy, poczuć fiński klimat i uzasadnić ekonomicznie wypad do Finlandii.
Na koniec kilka słów wdzięczności. Dziękuję BMC Switzerland za zaproszenie, możliwość udziału i wypożyczenie Kaiusa – roweru, który okazał się super-świetnym kompanem w fińskim ogniu. Wielkie brawa dla organizatorów Nordic Gravel Series za stworzenie gravelowego święta z wyjątkową atmosferą, w której od pierwszej chwili czuliśmy się doskonale.
Śledźcie stronę Nordic Gravel Series, bo już wkrótce pojawi się kalendarz na sezon 2026. Warto, bo Finlandia to gravel, którego naprawdę warto spróbować.

Tekst: Michał Góźdź
Zdjęcia: Christer Adahl, Michał Góźdź