Skip to main content

Jeśli miałbym wybrać jeden odcinek szwendania się na gravelu z torbami, który zjeżdża z Polski w kierunku spektakularnych widoków i nie zamierza zwalniać – to jest właśnie to. Najwięcej opadów szczęki zaliczysz po stronie słowackiej. Tam Tatry odsłaniają swoje dzikie oblicze, szutry kładą się pod stopami majestatycznych szczytów, a każda prosta wygląda jak z katalogu „Jedź, zanim wszyscy się dowiedzą”.

To nie jest zwykła wycieczka, to trzydniowa uczta dla oczu, nóg i duszy — pełna podjazdów, zjazdów i tego nieznośnego pytania: Czy grevelowa pętla dookoła Tatr wygląda tak tylko na wiosnę?

VeloPlanner

Kiedyś to było, a teraz nie ma…

Był kiedyś taki rajd – 200 km, ponad 3000 m w pionie i banda szaleńców, co to na starcie w Kościelisku wyglądali jakby się wybierali na krótką przejażdżkę, a kończyli jako bohaterowie własnych nóg. 15. Rajd Kurierów Tatrzańskich*, rok 2017 – pamiętam jak dziś. Odkąd jako fanka, dopingowałam zawodników tego rajdu, a szczególnie jednego szwarnego chłopa (to o Naczelnym – przyp. red.) w mojej głowie pojawiła się myśl: a może by tak przeżyć to samo, ale po swojemu?

Na luzie, bikepacking, bez stresu, ale z duszą kuriera w sercu.

No i co? No i zrobiłam. Gravelowa majówka 2024 – pętla wokół Tatr, z Nowego Targu przez Słowację, przez Orawę i z powrotem. Brzmi jak bajka? No to posłuchajcie…

*Rajd Kurierów Tatrzańskich 

Amatorski wyścig dookoła Tatr, który odbywał się tak z 10 lat temu (albo i wcześniej). Odpalony na cześć bohaterów, którzy w czasie II wojny światowej przerzucali przez Tatry meldunki, dokumenty, ludzi i… no dobra, czasem też sprzęt radiowy albo granaty (bo przecież każdy lubi mieć coś ekstra w triglavie).

Wspomniani kurierzy – tacy jak Jan Karski, Tadeusz Zawadzki „Zośka” czy Józef Górski – ryzykowali życie, żeby przez góry, w absolutnie ekstremalnych warunkach, przenosić informacje między okupowaną Polską a wolnym światem. Bez GPS-a, bez karbonowych ram, za to z ogromnymi jajami i determinacją, którą trudno sobie dziś wyobrazić.

I choć rajd od kilku lat już się nie odbywa, duch kurierów nadal krąży po tych szlakach. A my, jadąc pętlę wokół Tatr, możemy poczuć jego oddech na karku.

Dzień 1: W stronę Słowackiej przygody — Nowy Targ -> Kieżmark

Start z Nowego Targu – niby nic wielkiego, ale każda przygoda musi się gdzieś zacząć, prawda? I choć marzyło mi się od razu szutrowe eldorado, pierwsze kilometry to Velodunajec – asfaltowa ścieżka, gładka jak stół, prowadząca w stronę Jeziora Czorsztyńskiego. Piękna, ale… no właśnie, trochę zbyt przewidywalna, jakby jeszcze trzymała nas w codzienności, zanim pozwoli zanurzyć się w coś prawdziwego.

Ale gdy tylko zaczynasz odbijać w bok, w kierunku Pienin, świat zmienia się jak za pstryknięciem palców. Pojawiają się pierwsze pagórki, pierwsze szutrowe przebłyski, boczne drogi które prowadzą przez Krempachy, Dursztyn, Kacwin – miejsca, które pachną wiosną, trawą, i tym czymś, co sprawia, że serce bije trochę szybciej. Nie wiesz jeszcze, że najlepsze przed Tobą.

Tuż przed granicą, zaczyna dziać się magia. Niby zwykła droga, ale prowadzi Cię prosto w kierunku Tatr. I wtedy one się pojawiają. Wielkie, ośnieżone, bliskie, a jednocześnie takie dalekie. Patrzę na nie i czuję, jakby ktoś rozszerzył horyzont, jakby cały świat otworzył się przede mną. Z tej strony wyglądają inaczej – bardziej surowe, bardziej majestatyczne. Takie, które każą zwolnić, żeby je naprawdę poczuć.

Przejeżdzamy przez Magurę Spiską – tu szosy robią się węższe, wiją się między drzewami. I choć serce mocniej bije z wysiłku, to jednocześnie jest coś kojącego w tej drodze. To miejsce idealne na rower – bez pośpiechu, bez gwaru, tylko Ty, las i ten zapach, który pamiętam z dzieciństwa, kiedy wakacje spędzałam na wsi.

W Ždiarze zaczynają się pierwsze żwirowe odcinki. To takie małe niespodzianki – niby szosa, ale nagle hop, kawałek szutru. Idealnie, żeby poczuć, że jesteś naprawdę na gravelu. Większość trasy biegnie wzdłuż otuliny słowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego – co chwilę zerkasz w bok, żeby nacieszyć oczy tym widokiem, który gdzieś z tyłu głowy zostaje na długo. Nie muszę się spieszyć, mogę chłonąć każdy kilometr.

Wieczorem docieramy do Kieżmarku. Nogi zmęczone, ale serce pełne. Bo to był dzień, w którym poczułam, że ta wyprawa będzie czymś więcej niż tylko jazdą na rowerze. Tatry pokazały swoje pierwsze oblicze – piękne, dzikie, zapraszające. A ja z każdym kilometrem byłam coraz bliżej tego, żeby zostawić codzienność gdzieś daleko za sobą.

Dzień 2: Kieżmark → Liptowski Mikulasz, czyli „przestań patrzeć na garmina, patrz na góry!”

Poranek w Kieżmarku… cóż, powiedzmy sobie szczerze – miejsce może i historyczne, ale do tych, które chcesz zwiedzać nie należy. Zdecydowanie najlepiej wstać, spakować się i jak najszybciej opuścić to miasto. Z całym szacunkiem uroda tej miejscowości raczej nie zatrzymuje na dłużej (przynajmniej nas nie zatrzymała).

Początek dnia? Droga, która zdecydowanie mogłaby być lepsza – takie meh, które trzeba przeboleć, żeby dotrzeć do rzeczy przyjemniejszych. Na szczęście już po kilkunastu kilometrach wjeżdżamy do Popradu, gdzie czeka na nas prawdziwa nagroda – FELKA café & brew bar. I uwierzcie mi, to było odkrycie wyjazdu! Hipsterskie przelewy, fancy śniadanie z awokado, shakshuka… w każdym razie coś, co sprawia, że czujesz się jak w dużym mieście, tylko lepiej. Wystrój lokalu? Turbo fajny, taki, że człowiek chciałby tam zostać dłużej, ale… Tatry wołają!

No i kiedy już dobrze nakarmisz ciało (i duszę), zaczyna się ta prawdziwa część dnia – odcinek, który bez cienia przesady można nazwać najlepszym widokowo kawałkiem całej pętli. Droga wiedzie szutrami, które nieco oddalają się od Tatr Wysokich – na mapie jesteśmy już bliżej Tatr Niskich, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo widoki wciąż zapierają dech.

Po jednej stronie majesticzne, ośnieżone szczyty, po drugiej pola pełne kwitnącego rzepaku, który maluje krajobraz na żółto. A Ty, w środku tego wszystkiego, kręcisz na luzie, bo asfalt zamienia się w szuter, który prowadzi Cię przez pagórki, doliny, aż masz wrażenie, że jesteś jedynym człowiekiem na świecie. To jest gravelowy raj – miejsce, gdzie aparat w telefonie dostaje zadyszki od ilości zdjęć, które trzeba zrobić.

Ale crème de la crème tego dnia? Wijąca się droga w Parku Narodowym Tatr Niskich, która prowadzi wzdłuż rzeki Čierny Váh. To ten moment, kiedy zjazdy przeplatają się z lekkimi podjazdami, a Ty nawet nie zauważasz przewyższenia, bo cały czas masz coś do podziwiania. Rzeka szumi gdzieś obok, las pachnie żywicą, a droga zakręca w rytm Twojego oddechu. Ten fragment aż do Liptowskiego Hradoka – absolutnie rządzi! Chciałoby się, żeby trwał dłużej.

Wjeżdżając do Liptowskiego Mikulasza, wiesz, że to był dzień, który zapamiętasz. Bo nie tylko nogi miały co robić, ale i oczy dostały najlepszą możliwą nagrodę.

Dzień 3: Liptowski Mikulasz → Nowy Targ. Z dzikich łąk przez Oravę.

Trzeci dzień majówkowej pętli to była podróż przez trzy zupełnie różne światy. Zaczęło się dziko, wręcz sielankowo – bo Choczańskie Vrchy to zupełnie inna bajka niż Tatry. Zamiast szutrów i gładkich dróg, mieliśmy tutaj trawiaste ścieżki, polne dukty, czasem bardziej nadające się na spacer z psem niż na gravela. Ale właśnie w tej prostocie było coś wyjątkowego – zielone wzgórza, cisza, puste przestrzenie, które zapraszają, żeby zwolnić, rozejrzeć się, poczuć miejsce.

I choć samego Wielkiego Chocza nie zdobywaliśmy (podobno warto i nawet da się na rowerze! – widoki stamtąd mają rozkładać na łopatki), to ta część dnia była dla mnie takim spokojnym wprowadzeniem. My tylko otarliśmy się o jej okolice, ale już czuć było ten dziki klimat – zielono, surowo, trochę jakby czas się zatrzymał.

Po tych dzikich łąkach i zarośniętych ścieżkach, dotarliśmy do Oravy, gdzie krajobraz zmienił się diametralnie. Bardziej zurbanizowane okolice, trochę asfaltu, przedmieścia między Tvrdošínem a Trsteną – mijaliśmy zakłady, czasem bloki, czasem sklepy, które wyglądały, jakby czas zatrzymał się w latach dziewięćdziesiątych. To był odcinek transferowy – nie po to, żeby się zachwycać, ale żeby połączyć dwa piękne światy.

Granica w Chochołowie? To był powrót do tej przestrzeni, która daje wytchnienie. Zmienia się wszystko – i droga, i widoki, i klimat jazdy. Słońce cały czas grzało mocno, ale teraz, w tym popołudniowym świetle, Tatry Zachodnie zaczęły pokazywać swoje najlepsze strony. Śnieg na szczytach kontrastował z zielonymi łąkami, a droga prowadziła przez przestrzenie, które zdawały się nie mieć końca.

Ostatni odcinek z Chochołowa do Nowego Targu to była prawdziwa wisienka na torcie. Po tych wszystkich zmianach krajobrazu, po trawie, asfalcie i miejskich widokach, wracamy do szerokich panoram, które znów robią to, co trzeba – dają poczucie wolności i spokoju. Tatry na horyzoncie, ciepły wiatr, słońce – niczego więcej nie było trzeba.

Gdy zamknęliśmy pętlę w Nowym Targu, czułam, że każda z tych trzech części dnia miała swoje miejsce i sens. Dzikość Choczańskich Wierchów, miejski przerywnik Oravy i bajkowy powrót przez Chochołów – razem stworzyły zakończenie, które na długo zostanie w pamięci.

Informacje praktyczne

1. Kiedy najlepiej się wybrać?

Z całego serducha polecamy tę trasę właśnie na wiosnę, najlepiej w okolicach majówki. Dlaczego? Bo wtedy dzieje się magia – na dole wszystko jest soczyście zielone, a nad tym wszystkim unoszą się śnieżne szczyty Tatr. Ten kontrast jest absolutnie spektakularny i daje takie poczucie wow, które trudno opisać (ale serio, warto to zobaczyć na własne oczy).

Mały disclaimer na 2025 rok – śniegu w Tatrach jest jak na lekarstwo, więc może nie być tego spektakularnego białego tła, które robi robotę. Ale krajobrazy i tak są pierwsza klasa, więc się nie zrażajcie.

2. Noclegi – credit-card bikepacking czy biwak?

Na tej trasie pełen wybór! Możesz lecieć w wersji credit-card bikepacking, czyli spanie w wygodnych łóżkach, prysznic, śniadanko z kawką i dalej w trasę. Wzdłuż całej pętli znajdziesz sporo opcji na bookingu – szczególnie w Popradzie, Kieżmarku, Liptowskim Mikulaszu i okolicach.

Ale jeśli kręci Cię bardziej spontan i dzikość, to ta trasa aż się prosi o biwak na dziko. Zresztą my buchnęliśmy pomysł na trasę od Mamby on Bike, która rok wcześniej jechała tę samą pętlę, właśnie w wersji z namiotem i gotowaniem na palniku. Oba podejścia są świetne – zależy, czego Ci trzeba bardziej: wygody czy przygody.

3. Przebieg trasy – czyli skąd to się wzięło?

Nie odkryliśmy tej pętli sami – inspirowaliśmy się trasą Mamby on Bike, ale dorzuciliśmy trochę swoich pomysłów i smaczków po drodze. Jeśli jednak masz ochotę zgłębić temat bardziej, sprawdzić inne warianty i pokombinować z przebiegiem, to bardzo polecamy przewodnik Wojtka Goja. Tam znajdziesz różne opcje, warianty, alternatywy – coś dla tych, którzy lubią planować albo po prostu mieć więcej opcji w zanadrzu.

Przewodnik „Rowerem dookoła tatr” znajdziesz: TUTAJ


Tekst: Katarzyna Jasińska, Michał Góźdź
Zdjęcia: Katarzyna Jasińska, Michał Góźdź