Skip to main content

Lądujemy w Maladze wczesnym rankiem. Skręcanie rowerów na lotnisku zajmuje jak zwykle znacznie więcej czasu niż byśmy chcieli, ale pewnych rzeczy przeskoczyć się nie da. Znajdujemy mały pustostan tuż obok postoju taksówek i parkingu, i po prostu zostawiamy kartony. Przez dwa tygodnie nikt się nimi nie zainteresuje i będą spokojnie na nas czekały w tym samym miejscu.

Miasto, które chce się zostawić za sobą

Wielkie miasto nas przytłacza i chcemy z niego jak najszybciej uciec, ale zanim to nastąpi — spędzimy tutaj jedną noc. Apartament jest przeciętny, właściciel ekscentryczny, a egzotyka bardziej pachnie wilgotną pleśnią niż wakacjami. Dopiero kilka dni później, już daleko w górach, zaczynamy rozumieć rytm tego miejsca. Życie toczy się tu wolniej, ludzie przemykają wąskimi uliczkami, a z zakamarków wyglądają koty pragnące odrobiny uwagi. Znakomite drogi, dzikie tereny, szutry ciągnące się przez góry, palące słońce i wiatr we włosach — to zapamiętamy najlepiej z tych pierwszych dni.

VeloPlanner

Kierujemy się na wschód, a trasa służy nam tylko jako wskazówka. Improwizacja i spontaniczność to nasza filozofia kolarstwa przygodowego. Granada okazuje się przyjemniejsza, choć i tu ciągnie nas wyżej. Cel? Schron pod szczytem Velety — ponad 3000 metrów nad poziomem morza. Szanse? Znikome, bo to wciąż połowa kwietnia, a śnieg bywa bezlitosny. Tym razem jednak słońce praży niemiłosiernie, więc ruszamy. Przypadkiem trafiamy na najbardziej stromy fragment w okolicy — Guejar Sierra, Hazzallanas, tę samą drogę, którą kilka lat wcześniej wspinała się Vuelta. Z rowerami ważącymi po 20 kilo wspinamy się przez 7 km asfaltu o średnim nachyleniu 10%. W połowie drogi spotykamy kolarza z Hiszpanii, który zaprasza nas do siebie na obiad. Okazuje się, że jego żona jest Polką. Siedzimy, jemy, śmiejemy się — życie potrafi zaskakiwać.

Wieczorem ruszamy dalej, bo plan to atak szczytowy. Śnieg okazuje się mniejszym problemem, niż się spodziewaliśmy, choć ostatnie dwa kilometry są jak test charakteru. Oblodzone trawersy, ślizgające się buty, ciężkie rowery.

„Jeden fałszywy ruch i zjeżdżamy na dupach do samej Granady.”

Schron pod samym szczytem jest prosty, kamienny, bez wygód. W środku grupa narciarzy, hałas, brak snu. Ale i tak to uczucie, że jesteśmy tam, gdzie chcieliśmy — bezcenne.

Czy kluczem do sukcesu było spotkanie z nieznajomym, który podał nam rękę? A może odrobina brawury i szaleństwa, która pchała nas po oblodzonych stokach? Pewnie wszystko po trochu. Fakt był taki, że udało się. Dużo nas to kosztowało, ale późniejsze leniwe popołudnie w Capileira to była najlepsza nagroda, jaką mogliśmy sobie wymarzyć. Woda z prysznica nigdy nie smakowała tak dobrze.

Kolejny dzień zaczynamy od długiego zjazdu, a śniadanie zjadane na świeżym powietrzu to kwintesencja podróży. Później kawa w Cycle Sierra Nevada i dalej — Puerto de la Cabra. Sama nazwa brzmi obiecująco, a rzeczywistość tylko to potwierdza. Przełęcz jest spektakularna, a noc spędzona pod milionem gwiazd — magiczna.

„Właśnie dla takich biwaczków wozimy przy rowerze cały ten mandżur.”

Poranek następnego dnia to cisza, światło i zapach gór. Kozice spoglądają z ciekawością, a my jedziemy dalej — białą nitką szutru przez bezkresne góry. Ostatni przystanek to dom Alejandro, członka społeczności Warmshowers. Przyjmuje nas jak starych przyjaciół. Jemy, rozmawiamy, śmiejemy się. To ten rodzaj prostego szczęścia, który trudno zaplanować, ale łatwo zapamiętać. Andaluzja wykorzystała swoją drugą szansę znakomicie. Z każdym dniem poznawaliśmy ją bardziej i wiemy, że zostanie z nami na długo. Rower to jest świat. I pamiętajcie – najważniejsze są te drogi, których jeszcze nie znamy.

Adios!
P.S. Kilka dni po naszym powrocie dostaliśmy wiadomość: w górach znów spadł śnieg, a temperatura spadła poniżej zera. Mieliśmy dużo szczęścia. Chwytaj dzień!


Tekst: Krzysztof Skowroński
Zdjęcia: Krzysztof Skowroński