pierwszy raz tutaj?
Powinieneś zacząć w takim razie od pierwszej części tej historii.
Szeroko pojęty wschód zawsze rozpalał mą wyobraźnię najbardziej. Zaczytywałem się wręcz w książkach o dalekiej Syberii jednego z moich ulubionych autorów. Wyobrażenia…
Więcejkolekcja tracków
Wszystkie opisane w Części 1 i Części 2 przygody znajdziesz w poniższej kolekcji gpx na Komoot.
Na powrót Bośnia
Nocujemy w tym samym motelu co wcześniej, pełnym Czechów i Niemców, którzy przemierzają tutejsze tereny na wyprawowych motocyklach.
Po tych kilku spędzonych tutaj dniach zauważaliśmy tę prawidłowość, że turyści są tutaj zupełnie inni. Jak samochody terenowe to potężne i brudne. Jak motocykle to z bagażem zamiast pasażera. Jak rowerzyści to objuczeni sakwami i torbami niczym himalajskie jaki. Nazajutrz, tuż po śniadaniu postanawiamy zmienić rejon. Jedziemy do wioski Tjentiste.
Spędzimy tutaj kolejne trzy dni i trzy noce, które najlepiej określić mianem huśtawki nastrojów. Jesteśmy w samym sercu Parku Narodowego Sutjeska, a naszym głównym celem jest położone wysoko w górach jezioro Trnovacko.
Pogoda jednak nie rozpieszcza, kolejnego dnia mokniemy do suchej nitki i mocno nadszarpniemy morale szukając noclegu. Na namiot nie mamy ochoty, premium miejscówa z poprzedniego dnia jest niedostępna. Udaje nam się w końcu znaleźć malutki domek na kempingu.
Przy wieczornych Cevapach postanawiamy, że jutro ruszamy w góry. Celem jest wspomniane jezioro, deserem ma być górski biwak.
Załadowani zaczynamy podjazd, przed nami ponad 17km/1000m na przełęcz Prijevor. Pogoda pokazała swoje piękniejsze oblicze, świeci słońce i jest bezchmurne niebo. Tylko błąd w obliczeniach psuje trochę krew, kończy nam się jedzenie, a do końca dnia daleko. Na szczęście nad jeziorem dostajemy kawał Kajmaku* i pajdę nieco czerstwego już chleba.
Do samego jeziora docieramy na piechotę, rowery zostawiamy oparte o znak i nawet ich nie przypinamy. Teren nie nadawał się do jazdy, momentami były sekcje lekkiej górskiej wspinaczki. Tak na marginesie, jaki w ogóle był powód naszej wizyty nad tym konkretnie jeziorem?
Otóż z góry wygląda jak serce. Miałem ambitny plan polatać nad nim dronem i zrobić parę zdjęć, ale warunki pogodowe, realna wielkość jeziora i lekki strach przed lataniem w Parku Narodowym skutecznie mnie do tego zniechęciły. Wracamy więc z tego nieco ponad 12km spaceru z poczuciem lekkiego zawodu, ale przepiękne widoki, pogoda i pełne żołądki rekompensują nam tę gorycz.
Na przełęczy ruch wyraźnie maleje, czuć, że dzień chyli się ku końcowi. Miejsce jest spektakularne i to właśnie tutaj mamy zamiar spędzić noc. Klimatem i wyglądem przypominało to trochę Dolomity. Oddalamy się kilkaset metrów i zaczynamy rozbijać obóz. Historia mogłaby się zakończyć właśnie tutaj, ale wieczór i niespodziewany wiatr dopisał jeszcze jeden akapit.
Nie ma lepszego poligonu niż góry. Tutaj wszystko wyjaśniane jest natychmiastowo i albo zagryziesz zęby i przetrwasz, albo zostaniesz złamany jak patyk.
Oliver Dragojevic
Zaczęło się niewinnie – od lekkiej bryzy, która szybko przeszła w potężną wichurę. Nie było mowy o zmrużeniu oka, raczej mieliśmy nadzieję, że nasz namiot wytrzyma nawałnicę do rana. Jeszcze przed świtem postanawiamy zakończyć tę mękę i przedwcześnie zaczynamy zwijać obóz. W tym huraganie, ze zgrabiałymi dłońmi (temperatura oscylowała poniżej 5st, a wiatr dodatkowo potęgował uczucie zimna) po prostu wrzucamy wszystko do wora, żeby jak najszybciej uciec gdzieś, gdzie nie wieje.
Na przełęczy osłaniamy się od wiatru, robimy przepak, ubieramy wszystko co mamy i ruszamy w dół. Pomimo pięknej słonecznej pogody jest bardzo mroźnie. 7 rano, wysokość ponad 1500m, zacieniony las i ~15km zjazdu po wątpliwej jakości szutrze. Powiem szczerze, daje nam to w kość niemiłosiernie. Jak bardzo? Na dole telepiemy się z zimna, kości nas bolą, a morale są gdzieś w okolicach podłogi. Ten zjazd uświadomił nam po raz kolejny, że nie ma lepszego poligonu niż góry. Tutaj wszystko wyjaśniane jest natychmiastowo i albo zagryziesz zęby i przetrwasz, albo zostaniesz złamany jak patyk. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Siedząc już w ciepłym pomieszczeniu kempingowej restauracji, zajadając śniadanie i pijąc gorącą herbatę postanawiamy, że nie chcemy dalej tutaj zostawać. Koniec końców to wakacje, a nie obóz przetrwania. Prognozy na następne dni były jednoznaczne, a nie mieliśmy ochoty marznąć ani minuty dłużej. Po kilkudziesięciu minutach odpoczynku podejmujemy decyzję – jedziemy do Chorwacji.
Nie mogliśmy się oprzeć wizji rajskich plaż, 20st i słońca. Podjęcie decyzji ułatwia nam też utwór zasłyszany w radio, wykonywany przez mega gwiazdę bałkańskiej muzyki – Olivera Dragojevica*
Chorwacja
Przywozimy ze sobą resztki gorszej pogody, ale pod wieczór wychodzi słońce i będzie tu z nami kolejne dwa dni, które tu spędzimy. Jesteśmy w mieścinie zwanej Brela, gdzieś pomiędzy Makarską a Omisem. Chorwacja?
Ani to egzotyczny, ani jakoś szalenie porywający kierunek. Przynajmniej takie było moje wyobrażenie. To w ogóle ciekawy temat, wyobrażenia kontra rzeczywistość, ale nawet nie spróbuję go tutaj teraz poruszać.
Faktem jest, że byłem bardzo pozytywnie zaskoczony i szczerze mówiąc jest to jedno z tych miejsc, do których wróciłbym choćby zaraz. Czułem się tam trochę jak na wyspie, może na Majorce, słowem czułem się dobrze. Nawet bardzo dobrze. Nie do przecenienia był również fakt, że pogoda była wyborna.
Przez te dwa dni tam spędzone naprawdę aktywnie odpoczęliśmy. Rano śniadanie na balkonie, przepyszne pomidory, odrobina lokalnego sera i świeża kawa. Potem runda, tereny były zaskakujące i nijak nie pasowały do opisu zatłoczonej i pełnej Polaków krainy.
Wystarczyło zjechać z głównej drogi, żeby znaleźć się w zupełnie innym świecie, pełnym sztywnych podjazdów, spektakularnych widoków i lazurowego nieba. Wieczorem z kolei siedzieliśmy nad brzegiem morza i z piwkiem w ręku patrzyliśmy na fale, które z impetem uderzały o kamieniste ściany. Tak, Chorwacja puściła do nas oko, powodując przyśpieszenie bicia serca.
Nic nie może jednak trwać wiecznie. Nasz czas powoli dobiegał końca i stanęliśmy przed niełatwym wyborem. Zostajemy w tej pięknej krainie kolejny dzień, czy dopisujemy do tej historii jeszcze jeden akt? Tym razem obyło się bez rzutu e-monetą.
Żegnamy to wspaniałe miejsce (Ajde!), wsiadamy w samochód i kierujemy się w stronę ojczyzny. Zanim jednak tam dotrzemy zatrzymujemy się w jeszcze jednym kraju.
Słowenia
Rezerwujemy nocleg w miejscowości Bovec. Hostel Soca to klimatyczne miejsce skupiające aktywnych ludzi wszelkiej maści. Słowenia. Byłem już tutaj dwukrotnie, ale koniecznie chciałem pokazać to miejsce Marcie. Nie mogliśmy lepiej trafić z pogodą. Jest słonecznie, ale odrobina chmur dodaje niebu nieco dramaturgii.
Przyjechaliśmy zrobić jedną z najlepszych szosowych rund, jakie można zrobić w Europie. Na start wjeżdżamy pod Mangart. Utwierdzam się przy tym w przekonaniu, że to jedna z najpiękniejszych dróg po jakich jechałem. U góry wiatr urywa głowę, zakładamy więc puchówki i fruniemy w dół. Na dole znajdujemy przyjemne miejsce na uboczu i pichcimy sobie obiadek. Dzisiaj w menu kasza z gulaszem od LyoFood. Na deser kawka i ciasteczko.
Najedzeni i w świetnych nastrojach ruszamy dalej, w kierunku przełęczy Vrsic. Na szczyt docieramy w późnych godzinach popołudniowych. Zmęczni, ale przeszczęśliwi ubieramy się i ruszamy w ostatni długi zjazd całej tej wyprawy.
Przywilej i szczęście
Śmiało mogę powiedzieć, że był to jeden z najbardziej intensywnych wyjazdów na jakich byłem. Mnogość przeżyć i emocji była tak duża, że nawet dzisiaj, wiele dni później myślami wciąż jestem gdzieś tam, pośród tych przepastnych górskich przestrzeni.
Każdy kraj był inny, każdy pozostawił w nas swój trwały ślad i do każdego bez wahania byśmy wrócili. Życie na rowerze zdaje się być znacznie prostsze, człowiek chłonie to, co przynosi droga i nie zawraca sobie głowy tak zwanymi sprawami doczesnymi. Poznani ludzie wykazują entuzjazm widząc nas na rowerze, rower jest niczym łącznik, bez niego nikt nie zwróciłby na nas uwagi. Rower przełamuje bariery i wiezie cię tam, gdzie bez niego nigdy byś nie dotarł. To ogromny przywilej i szczęście móc podróżować na rowerze. Nie możemy się doczekać kolejnej przygody.
SŁOWNICZEK:
Maszkety – po śląsku to po prostu ciućki 😉 A tak na serio to przekąski, słodycze.
Kajmak – lokalny bardzo tłusty ser, konsystencją i kolorem przypominający masło.
‘Za Mrvu Twoje Ljubavi’ – właśnie ta melodia powiodła nas do skąpanej w słońcu Chorwacji.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ – OSTATNIEJ.