/

I am BADLANDS – Rafał Palowski. Część II.

7 minut czytania

Oddajemy w ręce czytelników część drugą materiału przygotowanego przez Rafała Palowskiego, który ukończył wyścig BADLANDS w 2021 roku. W ramach cyklu, w kolejnych tygodniach opublikowane zostaną następne części – taka forma publikacji podyktowana jest objętością materiału. Całość tworzy kompletny „Przewodnik po ultramaratonie na skraju Europy”.

SPIS TREŚCI:

Część pierwsza: Co to za wyścig, czego wymaga i jak się na niego dostać?
Część druga: Karuzela wrażeń.
Część trzecia: Tak kończy się ta historia.
Część czwarta: Poznaję najważniejszą odpowiedź.

Autor tekstu: Rafał Palowski.
Zdjęcia: Rafał Palowski, Organizator wyścigu.


Dzień 1 – niedziela

O godzinie 7:30 pojawiłem się na starcie BADLANDS na placu przy Palacio de Congresos de Granada (P. del Violón), gdzie od wczesnych godzin porannych zbierali się uczestnicy i gdzie panowała entuzjastyczna atmosfera. Obserwowałem wyśmienite maszyny wyścigowe i dziesiątki krzątających się zawodników. Okiem sokoła wypatrywałem faworytów wyścigu, wśród których mieli znaleźć się nie tylko sławni ultramaratończycy, ale też mistrzowie olimpijscy czy gwiazdy profesjonalnego kolarstwa. To przyspieszało nieco pracę serca, a jednocześnie wyjaśniało jedną kwestię – „Przynajmniej wiem, że nie muszę starać się o miejsce w czołówce”.

Ruszyliśmy punktualnie o 8:00, rozpoczynając od razu pierwszą wspinaczkę. W głowie rezonowała myśl, że początek wyścigu to aż 1800 m podjazdów na odcinku 40 km, więc od startu należy mierzyć siły. Jechaliśmy stabilnie, bez szaleństwa, ale to miarowe tempo poszło w odstawkę wraz z wjazdem na pierwszy techniczny odcinek szutrowych singli. Wyrywanie do przodu, siłowe pokonywanie wzniesień, parcie. Niektórzy ratowali się komentarzami, inni ponurym głosem domagali się przepuszczenia, ale jeszcze inni przytomnie spuszczali z tonu i decydowali się na podprowadzenie roweru.

W przeciągu 40 km stawka rozciągnęła się na tyle, że można było złapać w końcu trochę oddechu, przestrzeni wokół siebie i własnego tempa. Zbliżałem się do najcieplejszego czasu dnia i jednocześnie rósł przede mną wymagający, pozbawiony cienia podjazd na przełęcz Collado del Alguacil (8 km, 800 m przewyższenia, nachylenie wahające się między 10º a 17º, finisz na wysokości 1891 m n.p.m.). To w czasie tego podjazdu niektórzy zaczęli nabierać podejrzeń, czy twarde szosowo-gravelowe napędy były dobrym wyborem. Podpowiem: nie były, a im dłużej trwał wyścig, tym częściej widziałem tęskne spojrzenia kierowane na mój typowo górski, mięciutki zestaw zębatek.

Przekroczenie Collado del Alguacil otworzyło drogę do kolejnego, nieco łagodniejszego podjazdu do Collado Bermejo (1576 m n.p.m.), który przyniósł nieco wytchnienia – trasa wiodła po równym, gładkim szutrze, wśród sosen dających wiele cienia, a nastepnie wkroczyłem na Hoya de Gaudix. Organizatorzy zadbali, aby nie zabrakło atrakcji w postaci bardziej zaniedbanych szlaków, z coraz to większymi kamieniami i piaskiem. Wiłem się więc między kolejnymi skalnymi formacjami, z których największe wrażenie wywarły na mnie okolice miasteczka Beas de Guadix. Dolina, pośrodku której przycupnęła ta mieścina, otoczona była wysokimi, czerwonymi jak spalona cegła klifami przypominającymi do złudzenia mury pradawnych fortyfikacji z licznymi basztami. Zachwyt wzmagał fakt, że w wielu miejscach wykute były jaskinie, dawniej służące za domostwa. Chwila rozmarzenia ucięta została przez dramatycznie stromy podjazd wiodący na kolejny płaskowyż, gdzie jedyną opcją było ręczne wypchnięcie roweru. Temperatura sięgała już 36ºC, o chmurach mogłem pomarzyć, a moje przedramiona nabierały niebezpiecznie czerwonego koloru.

Im bliżej byłem miejscowości Gorafe, mającej zakończyć mój plan na pierwszy dzień jazdy i jednocześnie otworzyć obiecującą pętlę po pustyni o tej samej nazwie, tym bardziej czułem fizyczny wewnętrzny dyskomfort. Zacząłem odczuwać wstręt do wody, ale wiązałem go po pierwsze z przesyceniem słodyczą izotonika, a po drugie z tym, że w ukropie woda w camelbaku była po prostu ciepła, wręcz niemal gorąca. Zrobiłem sobie dłuższą przerwę na medytację i ruszywszy w dalszy odcinek, już ostatni dojazdowy do Gorafe, poczułem niemożliwy do pokonania spadek siły, a przede wszystkim zniknęła wola dalszego wyciskania kilometrów.

Mając za sobą 142 km, zdezorientowany dotarłem do miasteczka i porzuciłem plan dalszej jazdy (chciałem nocować na pustyni kilka kilometrów dalej). Podświadomie unikałem wszelkich dystraktorów (np. jazgotu podsyconych alkoholem gości pobliskiego baru) i szybko umówiłem nocleg w hotelu. Umyłem napęd, nałożyłem nową warstwę wosku, odstawiłem rower do garażu. Zaczęła mnie niemożliwie irytować opieszałość gospodyni, co dało mi do zrozumienia, że dzieje się we mnie coś niedobrego. Zdążyłem podziękować za pokój, zamknąć drzwi na klucz i… zwymiotowałem dobre pół litra samej wody. Około 21:00 zdołałem wziąć prysznic i położyć się na łóżku, a następne, co pamiętam, to przebudzenie w środku nocy. Nie zjadłem kolacji. Nie przeprałem stroju. Nie podłączyłem do ładowania urządzeń. Resztką sił wyczyściłem bibsy i koszulkę, użyłem kabli i gniazdka, po czym ponownie bezwiednie opadłem na łóżko.

Dzień 2 – poniedziałek

Pobudka o 6:00 przywitała mnie drążącym bólem brzucha i głosem w głowie ostrzegającym, że w tym stanie nie czeka mnie nic dobrego. Z trudem i wstrętem zjadłem ciepły posiłek, który miał być moją kolacją, zebrałem wszystko do kupy i ruszyłem w trasę. Byłem wniebowzięty tym, co widzę. Trasa przez pustynię Gorafe wiodła grzbietami pagórków, które ciągnąc się po horyzont i znikając w błękicie dali, dawały ekstatyczne poczucie: że przebywa się w zupełnie innym świecie. Świeżość poranka, profil wysokości i nowa siła w nogach poskutkowały doskonałym, satysfakcjonującym tempem. Jechałem szybko, radośnie, ciesząc się okolicą i nie mogąc się nadziwić urokami tej krainy. Droga przypominała szeroki singiel, na tyle wygodny, że bardziej niż kontroli ścieżki mogłem poświęcić się utrzymaniu pędu, przez co dosłownie przeskakiwałem kolejne wzniesienia, by chwilę za szczytem runąć w kolejny zjazd. Całe to przeżycie było jak wycieczka kolejką górską po marsjańskim krajobrazie.

Dalszy odcinek był równie pasjonujący. Zjechałem do głębokiego wąwozu, gdzie kolejny raz doświadczyłem poruszania się korytem wyschniętej rzeki. Im dłużej przemieszczałem się w kierunku szczytu wąwozu, tym wyżej rosły nade mną jego strome brzegi. W okresie gwałtownych opadów woda pędzi tutaj z niebywałą mocą, bezlitośnie niszcząc miękkie skały spłukanym z równin żwirem. Niektóre meandry miały głębokość kilkunastu metrów, a leżące tu i ówdzie skalne bloki przypominały o ciągle żywym procesie kształtowania terenu.

Moje siły wróciły całkowicie. Po krótkiej przerwie na herbatę i przeanalizowaniu mojej rozpiski kilometrowej (poprawiłem także spodziewane czasy przejazdu) z pełnym zaangażowaniem wspiąłem się na kolejne spore wzniesienie, skąd miałem okazję zjechać pięknie eksponowaną górską serpentyną, mijając imponujące skalne umocnienia wiraży i obserwując gospodarstwa w głębokiej dolinie. Na zjeździe czekała mnie niespodzianka: sad obfitujący w dojrzałe brzoskwinie, wygrzane w słońcu i słodkie jak sam miód.

Był to jednak ostatni miły moment jazdy tego dnia. Chwilę później, mijając miejscowość Hinojares (ok. 209 km), poczułem nagły odpływ sił i zanikającą wolę. Widząc kolejny podjazd, odczułem przytłaczający ciężar, niewspółmierny do faktycznej trudności technicznej. Z największym trudem i po dwóch przystankach dotarłem do miejscowości Fontanar.

Była godzina 14:00, a więc na dobre rozpoczął się najgorętszy czas dnia, w którym wszystkie sklepy i restauracje były zamknięte. Rozpaczliwie rozglądałem się za jakimkolwiek źródłem zimnej coca-coli i czegoś „sklepowego” na ząb. Obserwowałem mimowolne skurcze łydek, zwymiotowałem kilka razy kawałkami brzoskwini, a leżąc, czułem dokuczliwy ból w trzewiach. To właśnie pod fontanną w Fontanar po raz pierwszy otarłem się o podjęcie decyzji o rezygnacji z wyścigu, bo nic nie wskazywało na to, bym mógł bezpiecznie kontynuować zmagania z pustynią, wielokilometrowymi podjazdami, żarem, zmęczeniem i niepewnością. Moja kondycja psychiczna szorowała po dnie, a gwoździem do mentalnej trumny było wyliczenie: byłem dopiero na 216. kilometrze, zbliża się godzina 16.00 drugiego dnia wyścigu i z każdą minutą rosła moja strata nie do nadrobienia.

Zebrałem się w bólu i pojechałem w kierunku miejscowości Pozo Alcón, 5 km od Fontanar, gdzie wykupiłem hotel i odświeżony pomaszerowałem po zakupy spożywcze, by „zwykłymi” produktami zaleczyć żołądek i spróbować na nowo odzyskać siły.

W sklepie spotkałem innego zawodnika, jednego z faworytów wyścigu, Bruno Ferraro. On również zmagał się z dolegliwościami. Skręt żołądka, skurcze mięśni, osłabienie, zanik woli i ogólna słabość targały nim od wczoraj. Jak się okazało, tym samym stanie (a czasem gorszym, bo niektórzy cierpieli na drgawki i ciągłe, bardzo intensywne wymioty) było wielu innych zawodników, w tym doświadczonych ultrasów i trenujących lokalnie Hiszpanów, co pozwalało sądzić, że nie są to objawy udaru czy przegrzania, a raczej zatrucia wodą z jednego ze źródeł. W trakcie rozmowy usłyszałem od Bruno niezwykle ważne słowa, które towarzyszyły mi potem do końca wyścigu: If youre a strong rider, you can still finish this race on time.

Pozostały trzy dni.

Koniec części drugiej.
Zapraszamy na następny odcinek w kolejnym tygodniu. Aby nie przegapić premiery, śledź ETNH na Facebooku i Instagramie.

@juananfotografia

Redaktor naczelny Magazynu ETNH.

Brzmi poważnie! Od 20 lat inspiruje do podróżowania po górach. Inicjator polskiej sceny enduro, obecnie pasjonat graveli, wyścigów ultra i bikepackingu. Stale trzymający rękę na pulsie aktualnych trendów.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Relacja naszego korespondenta z Polish Bike Tour Bałtyk 600

Następna historia

Great Lakes Gravel Bikepacking

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x