Skip to main content

Grevet to nie wyścig. To rytuał.

„Grevet” to nie literówka. To świadoma decyzja, żeby wrzucić w gravelowy garnek ideę brevetu i doprawić ją błotem, luzem i serdecznością.

Orginalnie brevety, to długodystansowe rundy na szosie, które mają swoje korzenie we Francji z końcówki XIX wieku. Brevety – jak np. legendarne Paris-Brest-Paris – nie są wyścigami. To próby wytrzymałości, w których każdy jedzie swoim tempem, z kartą kontrolną i obowiązkowymi punktami po drodze. Żadnych pucharów, żadnego podium – liczy się dojechanie i doświadczenie.

I właśnie tę ideę wzięliśmy na warsztat, żeby stworzyć coś bliższego naszej rzeczywistości, gdzie więcej jest szutru niż asfaltu, a uczestnicy walczą nie z limitem czasowym, tylko z limitem dobrego humoru. Tak powstał grevetgravelowy brevet, bez komisarzy, za to z pierogami, ciastem i smalcem na punkcie kontrolnym!

Nie chodzi nam o to, kto będzie pierwszy. Nie mamy podium, nie mamy czasów ani wyników. Mamy za to punkty kontrolne z pieczątkami i rozmową, ludzi z pasją, błoto po pas, nieprzewidywalność pogody i nieopisane uczucie wspólnoty, kiedy siedzisz z kimś obcym przy ognisku i nagle wiesz, że to jest dokładnie to, czego ci brakowało.

Grevet to powrót do sensu jazdy, do przygody, do bycia razem na trasie. To bunt przeciwko cyfryzacji roweru, gdzie wszystko musi być na segment, na wat, na rekord. U nas liczy się czas spędzony razem, nie czas przejazdu.

Rok temu, w 2024, postanowiliśmy klasyczną formułę brevetu przetransplantować na grunt gravelowy. Zrobiliśmy pierwszy Grevet Watahy: 100 mil, 100 uczestników, zero presji – tylko jazda, szutry premium, punkty kontrolne i poczucie, że jesteśmy razem w czymś więcej niż tylko imprezie rowerowej.

I zadziałało.

Dlatego w 2025 zrobiliśmy to 2x mocniej. Dosłownie. Zaproponowaliśmy dwie trasy – klasyczne 100 mil dla niepokornych oraz 100 kilometrów dla tych, którzy wolą krócej, ale równie intensywnie. Limit uczestników? 200 osób. Tylko że… miejsca zniknęły się po dwóch godzinach. Tak, dosłownie: dwie godziny i po imprezie – znaczy, po zapisach. Potem zostało tylko czekać na pogodę (spoiler: nie była łaskawa), przygotować sprzęt i zbierać siły na trasę i afterparty!

Fundacja Mysikrólik

Współpraca z Fundacją Mysikrólik była integralną częścią Grevetu Watahy.

Sam udział w wydarzeniu, dzięki ogromnemu wsparciu sponsora Jack Wolfskin Poland był bezpłatny, ale warunkiem zapisania się na grevet, była wpłata min. 100 zł na rzecz Fundacji.

I niech ta nazwa Was nie zmyli! Pracownicy fundacji podają pomocną łapę nie tylko mysikrólikom, czyli malutkim ptakom! W tym Ośrodku Rehabilitacji Dzikich Zwierząt pomoc znajdują także inne zwierzęta, które zostały skrzywdzone w wyniku wypadków drogowych czy w efekcie kłusownictwa, zatrucia, osierocenia czy uderzenia w szybę. Fundacja zajmuje się rehabilitacją i zwróceniem naturze dzikich zwierząt, a my oraz uczestnicy grevetu z dumą mogliśmy w tym pomóc!

Gorąco zachęcamy, do wpłat i poznania tej niesamowitej historii – wszystko znajdziecie na stronie: www.mysikrolik.org/pl/

Trasy: Wspaniałe z natury, brutalne z pogody

Uczestnikom zaproponowaliśmy w tym roku dwie trasy, które miały być manifestem wszystkiego, za co kochamy jazdę na gravelach: dzika natura, piękne szutry, gęste lasy, lokalne klimaty, trochę przewyższeń i dużo frajdy.

I one naprawdę takie były – przemyślane, różnorodne, prowadzące przez nieoczywiste miejsca, gdzie gravel dostaje pełnego sensu. A potem przyszła pogoda i zrobiła z tych tras piekielnie wymagające przeżycie.

100 mil

Trasa 160-kilometrowa to był królewski etap Grevetu Watahy. Prowadziła przez Bolimowski Park Krajobrazowy, gdzie gęste lasy, leśne dukty i morenowe pagórki dawały nie tylko doznania fizyczne, ale i estetyczne. W normalnych warunkach – czysta gravelowa rozkosz. Ale w tej edycji… cóż.

To, co tydzień wcześniej było szutrem jak z katalogu, zamieniło się w niekończący się mokry żart. I wtedy, kiedy wydawało się, że trudniej się nie da, wjeżdżał on – Skierniewicki Unbound™. Lokalna legenda. Płaskie, pozornie proste odcinki przez pola i techniczne drogi farm wiatrowych, które w deszczu i wietrze zamieniły się w gravelową interpretację piekła Dantego. Tu nie było kompromisów.

Ale widoki? Obłędne. Szerokie pola, samotne zagajniki, mgła nad rzekami, szarozielone połacie krajobrazu – wszystko to działało na zmysły jak balsam. Krwawiący, mokry balsam, ale jednak balsam.

100 kilometrów

Krótsza trasa wiodła również przez Bolimowską Puszczę. Miała bardziej zwarte przewyższenia, więcej sekcji szutrowych – ale nie była łatwa. Tu też błoto dawało w kość, zwłaszcza w lasach, gdzie deszcz zamienił dukty w bajorka. Gdyby nie warunki, można by je spokojnie opisać jako flowowe, szybkie i soczyście gravelowe. Ale… Przyszedł deszcz. A potem przyszedł wiatr. I potem przyszło to COŚ, co chyba miało być zimą. W maju.

VeloPlanner

Crème de la crème grevetu, czyli pitstopy

Na grevecie nikt się nie ściga – to już wiemy, ale są punkty kontrolne – i to nie byle jakie. To święte miejsca na trasie, gdzie czeka nie tylko posiłek, ale i zrozumienie.

W tym roku przygotowaliśmy trzy punkty kontrolne – starannie rozlokowane na trasach, tak żeby uczestnicy mieli czas zgłodnieć, zwątpić w sens życia i znów go odnaleźć w misce ciepłej zupy, pierogach i smalcu!
Były tam ciastki (koło gospodyń wiejskich rządziło!, były ciepłe napoje, były też ciepłe słowa. I co najważniejsze – były pieczątki. Takie prawdziwe, analogowe, z poduszką tuszową i czystym rytuałem.

W Grevecie zdobywanie pieczątek to nie formalność – to akt duchowy. Każda z nich mówiła:

„Byłem tu. Dałem radę. Jeszcze żyję.”

Uczestnicy docierali do nas mokrzy, przemarznięci, z miną typu „odtąd już tylko ciepłe kraje” – i wyjedżali z herbatą w jednej ręce, pieczątką w karcie. Pitstopy na tym grevecie, to nie był tylko moment na regenerację. To miejsce, gdzie człowiek znów stawał się człowiekiem.

Afterparty, czyli najcieplejsze miejsce w Bolimowie

Mówią, że najważniejsze jest to, jak kończysz – a my kończymy z przytupem, pasją i pełnym brzuchem. Mimo że trasa wycisnęła z uczestników wszystko – łącznie z ostatnią kroplą cierpliwości do mokrych skarpet – zostaliście z nami do późnych godzin nocnych, żeby zamienić metę w najcieplejsze miejsce na tej planecie. Albo przynajmniej w Bolimowie.

Każdy, kto dojechał, dostawał limitowaną naszywkę Grevet Watahy 2025 – mały kawałek materiału, ale wielki symbol tego, że przeszedłeś przez mrok, błoto i wiatr, i wygrałeś z samym sobą. To nie medal. To znak plemienny. Do naszycia na torbę, kurtkę albo serce.

Na mecie czekała fiesta, która już przeszła do legendy!
Były dania na ciepło, ciasta, zupy, rozgrzewające napoje i wszystkie inne formy kulinarnego ukojenia po gravelowej apokalipsie. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się, czy da się połączyć „kuchnię regeneracyjną” z „rajską ucztą” – to właśnie dzieje się na Grevecie Watahy!

A kiedy już wszyscy trochę się ogrzali i przestali drżeć z zimna, DJ wjechał z muzyką na żywo – i nagle okazało się, że błoto wcale nie przeszkadza w tańcu. Wręcz przeciwnie. Szanujemy mocno, że niektórzy bujali się przy ognisku, inni kręcili się na parkiecie, jeszcze inni… po prostu byli razem – i to było najważniejsze.

Mimo zimna, deszczu, wiatrów i zmęczenia, zostaliście. Z uśmiechami, z błotem na twarzy, z pełnymi serduchami. I właśnie to sprawiło, że ten wieczór był tak cholernie wyjątkowy.

Wielkie dzięki, małe rzeczy

Nie byłoby Grevetu Watahy bez Was. To Wy – uczestnicy, śmiałkowie, wataha z błotem w zębach i uśmiechem większym niż przewyższenie – nadaliście tej imprezie sens. Bo choć my rozpisaliśmy trasę, przygotowaliśmy punkty, ogarnęliśmy metę i playlistę, to atmosfery nie da się zorganizować. Atmosferę trzeba przywieźć ze sobą – i Wy ją przywieźliście.

Dziękujemy, że nie przestraszyliście się pogody, że nie szukaliście wymówek, tylko kaloszy, że nie narzekaliście, tylko jechaliście – czasem z zaciśniętymi zębami, a czasem ze śmiechem przez łzy. Że, mimo że było trudno, mokro, zimno i miejscami kompletnie absurdalnie – zrobiliście z tego coś pięknego.

I dziękujemy też za Wasze wielkie serducha dla Fundacji Mysikrólik. Bo poza kilometrami, błotem i pieczątkami, zebraliśmy konkretną pomoc dla tych, którzy głosu nie mają – dzikich jeży, sarenek, bocianów i całej tej bezbronnej ekipy natury, która nie ma konta na Stravie. Wasz wysiłek naprawdę coś zmienia. Nie tylko w Was – ale i w świecie.

I dla uczestników – za to, że się pojawiliście, nie uciekliście, i przywieźliście to coś, czego nie da się zorganizować: serducho.

Wielkie dzięki dla Jack Wolfskin Polska, za organizację i wsparcie – bez Was, to by się nie udało! Do zobaczenia na kolejnym Grevecie. W słońcu. Albo w śniegu. Nieważne – byle razem.


Tekst: Michał Góźdź
Zdjęcia: Michał „Makyo” Szulhan, Michał Góźdź