Skip to main content

Patrzyła na mnie niby ciekawie, ale jednak obojętnie. Była martwa, co do tego nie miałam wątpliwości, lecz bystrość jej spojrzenia świadczyła o tym, że jeszcze całkiem niedawno temu żyła. Minęła północ, a ja od dobrych dwóch godzin błąkałam się po lesie gdzieś na Słowacji. Szłam, bo rower miałam niesprawny i brakowało mi narzędzi, aby go naprawić, ale w sumie i tak nie wiedziałabym, gdzie jechać, bo moja trasa okazała się niewypałem. Gdy więc światło czołówki wydobyło z ciemności zarys leżącej na ziemi sarny i zatrzymało się na jej szeroko otwartych oczach, najchętniej położyłabym się obok, bo czułam się wtedy najsamotniejsza na świecie. To był tysięczny kilometr wyścigu, a ja nie wiedziałam, jak wydostać się z matni, w której znalazłam się przez splot niefortunnych zdarzeń. 

Reguły gry: samotność i samowystarczalność

Race Through Poland to chyba najbardziej zagraniczny z polskich wyścigów. Nie tylko ze względu na trasę, która zawsze wykracza poza Polskę w poszukiwaniu mało znanych pasm Karpat, ale przede wszystkim ze względu na obcy polskiej mentalności, a wzorowany na legendarnym wyścigu Transcontinental rygor samowystarczalności. Zamyka się on w zbiorze kilku zasad: ułóż własną trasę w oparciu o punkty kontrolne wyznaczone przez organizatora, trasę pokonuj samodzielnie bez wsparcia z zewnątrz, nie licz na pomoc innych zawodników, z wszystkimi problemami radź sobie na własną rękę. Ta pozorna prostota stanowi w istocie o trudności wyścigów prawdziwie samowystarczalnych, takich jak właśnie Race Through Poland.

Trasa tegorocznej, szóstej, edycji liczyła 1500 km i prowadziła przez Polskę, Słowację i Węgry, gromadząc po drodze przewyższenia równe dwuipółkrotności Everestu. Był to mój trzeci i pod pewnymi względami najbardziej udany start w Race Through Poland: po zajęciu drugiego i trzeciego miejsca wśród kobiet w poprzednich latach, wreszcie wczołguję się na pierwszy stopień podium. Ale ten sukces to tylko pozór: wyścig kończę z poczuciem sportowej porażki, za to z bagażem przygód, jakie nie miałyby prawa się zdarzyć w codziennym życiu. Nie żałuję więc niczego, a może wręcz ten start sobie cenię bardziej niż inne. Nie jest bowiem sztuką jechać dobrze, gdy wszystko się układa; sztuką jest nie zrezygnować, gdy nie układa się nic.

Majowy start: w stronę Bieszczad

Startujemy w sobotę o godzinie piątej z Zakopanego, aby po zachwycająco pięknym w porannym majowym słońcu odcinku na Podhalu ruszyć w kierunku Bieszczad. Moja trasa szybko i sprawnie przeprowadza mnie na wschód, a obowiązkowy segment bieszczadzki jedzie się jak dobre wprowadzenie do wakacyjnej przygody: przejeżdżam beztrosko liczne brody (choć dla wielu okazały się one zdradliwie śliskie), wspinam się łagodnymi podjazdami wśród prastarych lasów, aby wreszcie dojechać rozgwieżdżoną nocą na koniec świata do Wołosatego.

Mój żołądek tradycyjnie pierwszej nocy odmawia posłuszeństwa, więc kładę się na wypatrzonym w punkcie kontrolnym łóżku. Niewiele to pomaga, więc po kilku kwadransach wstaję i bez jedzenia i picia ruszam dalej – byle do wschodu słońca, wtedy moje problemy cudownie ustaną. Zanim to jednak nastąpi, wlokę się po bieszczadzkich pagórach w poświacie garbatego księżyca, trzęsąc się na zjazdach w głębokie, osnute lodowatą mgłą doliny. Choć to późny maj, prawie czerwiec, temperatura spada do zera stopni i każe mi sięgnąć po schowaną w podsiodłówce kurtkę puchową.

Koszyce, granice i poczucie sprawczości

Po wjeździe na Słowację łapię oddech: żołądek się ogarnął, więc zaczynam jeść i pić, a trasa wypłaszcza się i najbliższe kilkadziesiąt kilometrów będzie okazją, aby nadrobić czas stracony na górskich podjazdach. Po kolejnym wypiętrzeniu w Górach Slańskich, gdzie trud wspinaczki w narastającym skwarze rekompensuje zjazd hipnotyzującymi serpentynami w kierunku Koszyc, nieuchronnie zbliżam się do Węgier. Odczuwam ekscytację jak w czasach, w których przekraczanie granic nie było oczywistością; sama zastanawiam się, dlaczego tak jest. Może dlatego, że wciąż nie przestaje mnie zadziwiać i zarazem zachwycać poczucie sprawczości, jakie daje podróżowanie na rowerze?

Foto Adrian Crapciu

Węgierskie bagno i kara za honor

Węgry witają połamanymi asfaltami, zagraconymi obejściami romskich domostw i namolnym zainteresowaniem miejscowych – nie tylko dzieci, dorosłych też. Zaczepiają mnie w swoim języku, a nie mogąc doczekać się składnej odpowiedzi, żegnają się ze śmiechem, wygrzebując jakieś pojedyncze słowa z repertuaru swojej angielszczyzny. Nie mogę przestać myśleć, że przekraczając granicę, teleportowałam się w inną przestrzeń: dobrze znane mi Indie, a może co najmniej Bałkany. Z tych rozmyślań wyrywają mnie jednak problemy z trasą. W Race Through Poland obowiązuje zakaz jazdy drogami krajowymi – można ich używać jedynie na zasadzie łącznika liczącego nie więcej niż jeden kilometr w Polsce i na Węgrzech, a na Słowacji dwa kilometry.

W rejonach, w których sieć drogowa jest oparta na krajówkach, trasę, która by je pomijała, trzeba dziergać z wszystkiego, co jest dostępne: dróg gruntowych, szlaków pieszych, a czasami trzeba po prostu przejść gdzieś na rympał. Obejście drogi krajowej, które zaplanowałam gdzieś na węgierskim zadupiu, prowadziło poprzecinaną bruzdami kolein drogą przez pola. Początkowo ostro pięła się w górę i rower musiałam wpychać, mocno zapierając się, ale gdy pojawiło się upragnione wypłaszczenie i już prawie wsiadałam na rower, poczułam, że dzieje się coś niedobrego. Spojrzałam w dół: jasnobrązowe błoto o konsystencji masła orzechowego wessało mi stopy prawie po kostkę i zabrało się za konsumpcję kół roweru. Podniosłam wzrok: droga wiła się aż po horyzont, przede mną był co najmniej kilometr błotnego koszmaru.

Później okaże się, że niektórzy zawodnicy przebrnęli przez to grzęzawisko, ja jednak poddałam się i wjechałam na krajówkę, którą próbowałam ominąć; kosztuje mnie to dwie i pół godziny kary, a co gorsza plamę na honorze.

Hipnoza Matry, mgła i senne halucynacje

Jadę z duszą na ramieniu, bojąc się dalszych niespodzianek, ale węgierskie drogi zaskakują już tylko marną jakością asfaltów. W miarę zbliżania się do gór Matra teren zaczyna falować łagodnymi wzgórzami, a po zachodzie słońca doliny wypełniają się mgłami, które zamazują kształty i rozpraszają światło z mojej lampki, przez co z trudem trzymam się wstążki drogi.

Mgła i mrok zaburzają percepcję, co w połączeniu ze zmęczeniem – mam przecież już w nogach ponad 650 km, a odpoczywałam ledwie parę kwadransów – wydobywa z mojego umysłu początki halucynacji. Te jednak, póki co, udaje mi się odgonić i bez większych przygód zaliczam długi, bo stukilometrowy odcinek specjalny przez góry Matra. Niestety nic nie umiem o nim powiedzieć, bo w ciemności mój świat wytyczany jest śladem na ekranie nawigacji i strumieniem światła lampki. No może jedynie tyle, że gdzieś od połowy trasa wjeżdża w solidny teren i na kamienistych górskich ścieżkach dystansu ubywa znacznie wolniej niż bym chciała, a ja czuję irytację wprost proporcjonalną do bólu rąk kurczowo zaciskających hamulce i tyłka wytrząsanego na wertepach. 

Spojrzenie jelenia i zły omen spod Kekesza

Do punktu kontrolnego pod Kekesz, najwyższym szczytem na Węgrzech, docieram rano i kładę się na kilka kwadransów na hotelowej kanapie z poczuciem, że dotychczasowa jazda rokuje dobrze, jeśli chodzi o realizację celu, jaki sobie założyłam: na metę chcę dotrzeć w cztery doby. Już prawie zamykam oczy, gdy zauważam zawieszoną nad kanapą fotografię, z której spogląda jeleń z ogromnym porożem. Jego wyniosły spokój wytrąca mnie ze stanu samozadowolenia, jakbym zobaczyła niemego świadka wydarzeń, które jeszcze nie nastąpiły, ale którym los nadał już nieuchronny bieg. Odwracam się na drugi bok i zasypiam niespokojnie.

Drogowy chaos i zwiastun katastrofy

Już początkowy odcinek po wyjeździe z punktu kontrolnego utwierdza mnie w obawach: droga oznaczona na mapie jako asfaltowa jest w rzeczywistości kamienistym traktem, który asfalt może i widział, ale chyba za Kadara. Dalej nie jest lepiej: omijając krajówki, trafiam na gliniaste brody, pastwiska i ścieżki poprzecinane płotami.

Tempo jest dramatycznie niskie, a ja wyglądam Słowacji niczym ziemi obiecanej, co później uznam za niezłą ironię, gdy tamtejsze bezdroża okażą się areną rytualnej rzezi, w której przyjdzie mi odegrać rolę ofiary. No ale póki co przekroczenie granicy teleportuje mnie do lepszej cywilizacji: asfalty są równe i wreszcie da się jechać, jak Bóg przykazał. Trochę martwi mnie dość miękka opona w tylnym kole, ale jest zalana mlekiem, a żadnych przebić nie widzę, więc ją tylko dopompowuję i jadę dalej, w kierunku punktu kontrolnego na Kriżavie w Małej Fatrze na Słowacji.

Dojazd do początku odcinka specjalnego jest trudny logistycznie ze względu na układ drogowy w tej części Słowacji i zasadniczo sprowadza się do dylematu, czy drogę krajową numer 65 ominąć z prawej czy z lewej strony. W obu tych wariantach wiadomo, że trzeba się będzie zmierzyć z jazdą w terenie. Pytanie – na które trudno odpowiedzieć na etapie planowania trasy, gdy dysponuje się tylko mapą, a nie wiedzą lokalną – w którym przypadku teren ten będzie mnie dotkliwy.

Długo ślęczę nad mapami i ostatecznie decyduję się na – najmniej popularny, jak się miało okazać – wariant z lewej strony, z Kopernicy przez Luczki do Sklene. W zaplanowanie tej trasy włożyłam kupę roboty i wydaje mi się, że pole do fuckupów nie jest duże, ale i tak odczuwam niepokój, gdy w zachodzącym słońcu zbliżam się do Kopernicy.

Foto Tadek Ciechanowski

Luczki, flak

Początek zaskakuje doskonałą jakością asfaltów – droga faluje łagodnymi podjazdami i zjazdami, a ja wpadam w ten specyficzny flow, jakiego się doświadcza po wielu godzinach jazdy, gdy cały stres puszcza i wreszcie nic nie boli. Coś jednak zaczyna zakłócać to poczucie błogości. Zsiadam i ściskam tylną oponę. Flak. Żadnych jednak przebić nie ma, więc konstatuję, że problemem jest wentyl. Dokręcam, pompuję i czekam, ale powietrze znowu schodzi. Nie mam zapasowego wentyla tubeless, więc wymieniam tylko rdzeń, a żeby uszczelnić zalaną mlekiem oponę używam mojego jedynego naboju. Opona siadła na obręczy z zadowalającym trzaskiem, jest twarda, więc zbieram graty i wskakuję z powrotem na rower.

Za Luczkami asfalt się kończy. Ścieżka, początkowo wyraźna, prowadzi przez las, ale potem wychodzi na łąkę i zanika. Wpatrzona w ślad na Garminie, brodzę w wysokiej, pokrytej rosą trawie, od czasu do czasu podnosząc głowę i omiatając okolicę światłem czołówki w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów, które pomogłyby w nawigacji. Buty i spodenki mam mokre jak po dobrej ulewie. Po dłuższej chwili trafiam wreszcie na wyraźną ścieżkę, która za kilkaset metrów powinna mnie doprowadzić do asfaltu w Kuneszowie. Wsiadam na rower. Ale choćbym nie wiem jak zaklinała rzeczywistość, nie ucieknę od faktu, że w tylnej oponie nie ma ani grama powietrza. Wentyl puścił kompletnie i mogę jedynie bezradnie patrzeć, jak spod obręczy wypływają białe strużki uszczelniacza.

…i koniec pompki

Zakładam dętkę. Nie mam już naboju ze sprężonym powietrzem, więc muszę użyć pompki, która ślizga mi się w oblepionych mlekiem dłoniach. Ciężko idzie, z każdym ruchem coraz ciężej. Gdy w przypływie złości i frustracji naciskam mocniej, słyszę trzask i w każdej ręce zostaje mi kawałek pompki, a kątem oka odprowadzam katapultujący się tłoczek. Rozpaczliwie rzucam się go szukać i nawet znajduję, ale jego stan nie pozostawia złudzeń: z tego tłoczka już nic nie będzie. Bezradnie próbuję jeszcze pompkę złożyć do kupy. Nawet mi się to udaje, ale pompować to ona nie pompuje, stała się bezużytecznym, acz wciąż ładnym kawałkiem metalu za gruby hajs. Parafrazując Monty Pythona: „This pump is no more”.

Foto Małgorzata Michalik | Bite of Me

Martwa sarna, milczenie lasu i bezradność

A więc jestem w środku nocy w lesie gdzieś na Słowacji, z dętką napompowaną może do pół bara i bez sprawnej pompki. Gdy w pełni to do mnie dociera, czuję takie zmęczenie, że muszę na chwilę zamknąć oczy. Gaszę czołówkę i wciąż siedząc w kucki nad tym całym moim smutnym majdanem, zasypiam.

Foto Tadek Ciechanowski

Folia NRC i poranek w Kremnicy

Budzę się po kilkunastu minutach, być może podświadomie odbierając komunikat kolegi Macieja, który dopytuje w Messengerze: „Co wy tam Rumińska w tym lesie odpierdalacie?!”, i włączam światło. Mikrokosmos już zaczął kolonizować moje truchło: mrówki zawędrowały aż na łydkę, a po bucie dziarsko pełzł jakiś stawonóg. Podnoszę głowę. W stanie półletargu wywołanego zmęczeniem i brakiem snu beznamiętnie rejestruję fakt, że dwa, może trzy metry ode mnie leży sarna. Ma nienaturalnie wygięty do tyłu łeb, jakby była zbyt leniwa, żeby wstać i zobaczyć, co ja tam wyprawiam. Jest martwa, ale wygląda, jakby jeszcze przed chwilą żyła. Czy była już tu, gdy mocowałam się z pompką, tylko jej nie zauważyłam? Czy też podczas tej krótkiej chwili, gdy spałam, dopadł ją drapieżnik? Spadła ze skarpy i skręciła kark? Zabił ją myśliwy? 

Nie znajduję w sobie siły na strach czy panikę, a mój otępiały umysł dostaje impuls do działania: postanawiam dojść z rowerem do Kuneszowa, tam na przystanku autobusowym przespać się do rana i przejść się po domach w poszukiwaniu pompki. Niezbornymi ruchami zbieram graty i zaczynam wlec się ścieżką wzdłuż rzeki Kopernica. Nie docieram daleko. Może po dwustu metrach pojawia się tabliczka „Zakaz vstupu”, a kawałek dalej – szkielet budowanego mostu. Szerokie na dwie stopy deski już są przerzucone nad głębokim na kilka metrów wąwozem, w dole którego szumi rzeka.

Oddajcie mi rozum

Przez chwilę rozważam scenariusz przeczołgania się po nich z rowerem trzymanym w jednej ręce, ale instynkt samozachowawczy okazuje się silniejszy od tego mojego całego szaleństwa i każe mi zawrócić. Cofam się więc po swoich śladach, obok mojej przyjaciółki sarny, przez mokrą łąkę do przystanku autobusowego w Luczkach, gdzie wchodzę w worek NRC i kładę się w poświacie ubywającego księżyca, na nieprawdopodobnie wąskiej ławce, smętnie myśląc o tym, gdzie byłabym teraz, gdybym miała więcej szczęścia z trasą, wentyl nie nawalił, a pompka działała… A może po prostu, gdybym nie była takim NPC-em, jakim jestem. O świcie obudzi mnie stukot racic paradujących przed przystankiem krów, a ja powlokę się pieszo z rowerem pięć kilometrów do Kremnicy, gdzie jest sklep rowerowy, który wprawdzie losów tego wyścigu już nie odmieni, ale przynajmniej pozwoli mi nie zaznać goryczy wycofu. 

Hotel Central, kamaradka i sauna za ratunek

Do Kremnicy docieram około siódmej rano. Sklep rowerowy otwiera się za dwie godziny, a ja czuję, że bardziej niż śniadania, bardziej niż nowej pompki i zestawu dętek, bardziej niż teleportu do tego cholernego punktu kontrolnego numer 4, potrzebuję prysznica. Przy rynku dostrzegam szyld „Hotel Central” i szybko decyduję, żeby na te dwie godziny wynająć pokój. Rower opieram niedbale o ścianę – a niech kradną! – i wbijam do środka. W recepcji siedzi mężczyzna, który jest tak pochłonięty studiowaniem jakiś papierów, że nie reaguje na moje „dobri den”.

– Pokój poproszę! – mówię więc niecierpliwie.

– Nie mam, wszystko zajęte – słyszę w odpowiedzi.

– Ale ja się muszę umyć!

Histeria w moim głosie sprawia, że kierownik Hotelu Central podnosi głowę i spogląda na mnie z rezygnacją człowieka, który miał do czynienia w życiu z wieloma awanturnikami.

– Dobrze – wzdycha. – Chodźmy do mojej kamaradki, to tu naprzeciwko.

Choć po przeżyciach ostatniej nocy moja percepcja jest mocno zamglona, rejestruję, że wchodzimy drewnianymi, poskrzypującymi schodami do wnętrza, z którego sączy się przyjemne, miękkie światło typowe dla przybytków aspirujących do dyskretnej elegancji. Później przeczytam, że „Wygoda i komfort czynią Penzion Veza idealnym miejscem do zatrzymania się w Kremnicy”. 

– Dzień dobry, sąsiadko, mam tu panią z Polski, ja już miejsc nie mam, a ona musi się umyć.

Po dwóch dniach jazdy, przedzieraniu się przez krzaki i pokonywaniu błotnistych pól kiepsko nadaję się na gościa Pensjonatu Wieża, ale staram się robić jak najlepsze wrażenie i jak najmniej pachnieć, bo naprawdę potrzebuję tego odpoczynku; czuję, że to będzie game-changer w całej tej mojej opłakanej sytuacji. Kamaradka kierownika Hotelu Central wreszcie wydaje werdykt:

– Dobrze, niech pani z Polski weźmie saunę.

Co cię nie zabije, to cię zadziwi

Z roweru biorę elektronikę do ładowania, szczoteczkę do zębów i śpiwór, i boso podążam ku mojej oazie na najbliższą godzinę, mijając pomieszczenia udekorowane niemożliwie bogato tiulami, koronkami i fajansowymi figurkami, które zdradzają romantyczne usposobienie, a może horror vacui właścicielki. Biorę nieprzyzwoicie długi prysznic, a potem kładę się na welurowym kocu na podłodze sauny, zasypiając wśród aromatów olejków eterycznych.

Gdy budzik dzwoni 45 minut później, robię szybką rachubę. Bezproduktywna noc i wycof do Kremnicy kosztowały mnie dobre 12 godzin, a na dodatek znalazłam się znowu w punkcie wyjścia, jeśli chodzi o obejście tej nieszczęsnej drogi krajowej 65; wytraciwszy całą wysokość, będę musiała przebijać się ku punktowi kontrolnemu od drugiej, tym razem prawej strony, licząc na to, że naprędce sklecona ze śladów innych zawodników trasa nie zwiedzie mnie ponownie na manowce.

W wymiarze sportowym wyścig dla mnie się skończył, bo ta strata była nie do odrobienia, aby uzyskać satysfakcjonujący czas na mecie. Ale, ku własnemu zaskoczeniu, nie byłam załamana. Wręcz przeciwnie, czułam ulgę, że za chwilę, po wizycie w sklepie, znowu wsiądę na rower i będę w stanie dalej jechać. Nieważne jak, byle do przodu. Widać każdy ma swoje własne horror vacui…

W poszukiwaniu nowej drogi i niedźwiedzia pizda

Po wyjeździe z Kremnicy wspinam się pracowicie do ośrodka narciarskiego Krahule. Stąd zaczynają się segmenty terenowe, których tak bardzo wszyscy się obawialiśmy. Trawersy łąkami, zjazdy błotnistymi dolinkami, singletracki… Na jednym z szutrowych fragmentów dojeżdża do mnie miejscowy kolarz, z którym sobie gawędzimy. On po słowacku, ja po polsku, ale to przecież żaden problem. Widzę jednak, że nawigacja każe mi skręcać w lewo.

– Chyba cię pojebało – stwierdza mój towarzysz. – To jest szlak pieszy, jak chcesz tu jechać rowerem szosowym. Chodź, pojedziemy normalną drogą – i pokazuje kierunek odwrotny do mojej trasy.

– Ale to zupełnie nie w tę stronę! – oponuję.

– Zaufaj mi, będzie okej. A oprócz tego – zawiesił głos – pokażę ci, gdzie w zeszłym tygodniu napadł mnie niedźwiedź.

Ruszamy, choć jazda w nieznanym kierunku z kolesiem, który opowiada niestworzone historie, każe mi wątpić w trzeźwość mojego osądu.

 – Ten niedźwiedź – tłumaczy mój słowacki towarzysz, gdy dojechaliśmy do miejsca rzekomego ataku. – Wylazł stąd, o, z tego obniżenia, a jak stanął na tylnych łapach i ryknął, to zobaczyłem zuby velke ako noże, a ten ryk był taki straszny, że do teraz dzwoni mi w uszach.

– No i co zrobiłeś?

– Zasłoniłem się rowerem, a że ten niedźwiedź stał na krawędzi, to się wykopyrtnął do tyłu i miałem czas uciec.

Wyposzczona jazdą w pojedynkę, chłonęłam chciwie jego opowieść, nie zawracając sobie w ogóle głowy jej prawdziwością. Opowiadał tak pięknie i zajmująco, a ja miałam taką jasność umysłu, że mógłby mówić do mnie po mandaryńsku, a i tak bym wszystko rozumiała. Gdy zamilkł, zrobiło mi się żal, że to już koniec, że za chwilę się rozjedziemy i znowu zostanę sama ze sobą. Aby choć trochę naszą rozmowę przedłużyć, pytam więc:

– Ale Frantisku, dlaczego ten niedźwiedź był na ciebie taki zły?

Ja neviem. Ale je możne, że bojoval ze mną o pizdu.

Spojrzałam sceptycznie na lichą posturę mojego towarzysza, ale nic nie powiedziałam, w końcu co ja tam wiem o zwyczajach godowych niedźwiedzi.

Foto Małgorzata Michalik | Bite of Me

Znowu na prowadzeniu. Ale czy na długo?

Zgodnie z obietnicą Franciszka droga dołączyła w końcu do mojego śladu i już bez większych przygód docieram do początku parkuru, z żalem myśląc, że miałam tu być poprzedniego dnia. No ale trudno, wjeżdżam jeszcze za dnia na punkt kontrolny na Kriżavie, gdzie ze zdziwieniem dowiaduję się, że od Litwinki Wiktorii, która mnie wyprzedziła, gdy ja błąkałam się po podkremnickich lasach, dzielą mnie zaledwie dwie godziny. Z Kriżavy wybieram terenowy wariant zejścia, który pieszymi szlakami doprowadza mnie po pięciu kilometrach do przełęczy, skąd już elegancką szutrówką zjeżdżam w dół. Obejmuję wtedy prowadzenie, bo moja rywalka gubi się i dwie godziny przewagi błyskawicznie zamieniają się w stratę. Jak się okaże, prowadzenia – znowu ku mojemu zdziwieniu – nie oddam już do mety.

Nocna euforia i droga do nieba

Nocny, dwustukilometrowy tranzyt przez mroźną Słowację w kierunku Polski i finiszu to transcendentalny flow, euforyczna jazda, która zdaje się być nagrodą za wszystkie dotychczasowe trudy. Nawet nie wiem, kiedy melduję się na początku przedostatniego odcinka specjalnego, który choć jest najeżony rzeźnickimi podjazdami o ponad dwudziestoprocentowych gradientach, pachnie już tak końcem, że nie mam problemu, aby wykrzesać z siebie siły i napierać. Po zjeździe, choć może raczej zejściu czerwonym szlakiem pieszym z Cyrli witam się już z gąską, bo od finiszowego odcinka specjalnego dzieli mnie 30 kilometrów, a potem cyk, 50 kilometrów i meta!

Koło, flak i… „Halo, ale my tu Cyganów nie potrzebujemy!”

Ale hola,  hola, nie tak szybko, pani kamaradko! Gdy wyjeżdżam z miejscowości o intrygującej nazwie Królowa Polska, słyszę dźwięk metalu uderzającego o asfalt. Jak bym tego nie wypierała, jest to obręcz mojego tylnego koła, z którego zeszło powietrze. Ściągam torbę, koło i zabieram się za wymianę dętki. Entuzjazm, który jeszcze przed chwilą napędzał mnie do całkiem sprawnej jazdy, w jednej chwili wyparował i poczułam zmęczenie. Njchętniej zwinęłabym się na poboczu niczym ta sflaczała dętka, którą właśnie wyszarpałam z obręczy. Sprawdzam oponę, czy nie tkwi w niej jakiś kolec, ale nic nie znajduję, więc zakładam nową dętkę. Fuck – kupiona w Kremnicy dętka, jedna z czterech, jest za cienka do moich szerokich, 32-milimetrowych opon… No ale trudno, zakładam, pompuję i w drogę.

Jadę z duszą na ramieniu, ale powietrze trzyma, więc rozluźniam się i wjeżdżam na finałowy parkur. Beskid Niski zachwyca głębią późnowiosennych kolorów i hipnotyzuje pustką, która w miarę nadchodzenia nocy zaczyna napawać mnie irracjonalnym lękiem. W powietrzu wisi burza, w oddali zresztą grzmi, nie przejmuje się tym jednak zanadto. W ciągu trzech godzin przecież będę na mecie…

Flak? Znowu?

To znaczy byłabym, gdybym znowu nie poczuła flaka. Próbuję tylko dopompować dętkę i jechać dalej, w nadziei, że starczy to na parę kilometrów, a potem powtórzyć procedurę i tak do mety. Ale sorry, to nie działa, muszę znowu ściągać koło i zabrać się za wymianę. Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że powtarzające się awarie to efekt resztek uszczelniacza w oponie, trzeba więc ją dokładnie oczyścić. Aby ubogacić moje doświadczenie, deszczowa chmura postanowiła się oberwać mi prosto nad głową, zmuszając do szukania jakiegoś zadaszenia, pod którym mogłabym dokonać naprawy.

Znajduję garaż z wygodnym daszkiem, pod którym się zatrzymuję, odwracam rower i zaczynam pracowicie usuwać uszczelniacz, który niczym błona oblepił wnętrze opony.

– Halo, halo, ale my tu Cyganów nie potrzebujemy! – słyszę zza pleców zirytowany głos kobiety, którą światło mojej czołówki musiało wywabić z pobliskiego domu.

Odwracam się i tłumaczę. 

– Juruś, Juruś, chodź tu, pomożesz z rowerem – woła. – Mąż jest mechanikiem – wyjaśnia.

– Rowerowym? – pytam z nadzieją.

Prychnęła tylko z pogardą.

Wiem, że próba wyjaśnienia, że tak naprawdę bardziej potrzebuję daszka pod ich garażem niż pomocy, na nic się nie zda. Witam się jednak z panem Jurusiem i pokornie okazuję oponę.

– No przecież łysa, ja to bym od razu wyrzucił!

Smętnie patrzę na moje nowe, wypasione GP Conti za trzy stówy od sztuki. Pan Juruś zarządza, ja po cichu robię swoje i tak wspólnymi siłami zmieniamy dętkę.

– A daleko to jedzie? – pyta żona pana Jurusia.

– A do Radocyny muszę się dostać.

– O Boże, to ze trzydzieści kilometrów będzie, gdzie to tak po nocy jeździć!

Foto Mateusz Birecki

Nowica i koniec, który nie chce nadejść

Zbieram graty, żegnam się i licząc na to, że magia pana Jurusia zdziała cuda i pech w końcu mnie opuści, ruszam do Uścia Gorlickiego, skąd czeka mnie finałowy podjazd do Nowicy. Dobrze go znam z licznych pobytów w Beskidzie Niskim; miejscowi nazywają go „drogą do nieba”, bo wychodzi wysoko, aż pod przełęcz Małastowską. Faktycznie można mieć wrażenie, że za chwilę dotknie się gwiazd. Tej nocy jednak niebo jest zasnute chmurami i jest tak ciemno, że gdy tuż po północy docieram do Radocny, dobrą chwilę szukam dyrektora wyścigu, aby odbił ostatnią pieczątkę na mojej karcie zawodnika. Gdy wreszcie Pawła znajduję, jak zwykle czuję trochę ulgę, a trochę żal, że to już koniec. 

Nie robię zdjęcia, nie piszę do nikogo. Siadam na trawie i patrzę, jak mgła wsiąka w dolinę. Meta to tylko przecinek – nie wiem jeszcze, gdzie kończy się ta historia.


Tekst: Joanna Rumińska
Zdjęcia: Materiały organizatora, autorzy zgodnie z opisami pod zdjęciami