Skip to main content

Sierra Nevada to trasa, którą po prostu trzeba przejechać. W internecie nie brakuje relacji z przejazdu tego epickiego szlaku. Od zrobienia naszej rundy minęło już sporo czasu. Jechaliśmy ją wraz z Łukaszem we wrześniu 2023 roku. Myślę jednak, że od tego czasu nie zmieniło się tam zbyt wiele. Mam też nadzieję, że mimo upływu czasu opowieść ta zainspiruje kogoś do zarezerwowania biletu do słonecznej Andaluzji.

Sierra Nevada to klejnot Andaluzji – pasmo górskie o długości około 120 km i szerokości 40 km, zbudowane z metamorficznych łupków i gnejsów oraz osadowych piaskowców, wapieni i dolomitów. Najwyższy szczyt, Mulhacén (3478 m n.p.m.), dumnie góruje nad całym Półwyspem Iberyjskim. Nazwa Sierra Nevada w tłumaczeniu oznacza „Góry Śnieżne”. Jesienią, zimą oraz wiosną szczyty górskie wyróżniają się na tle ciepłego śródziemnomorskiego krajobrazu białą śnieżną czapą w najwyższych partiach. Tyle z rysu geograficznego.

Żeby zobaczyć Góry Śnieżne w pełnej krasie, oprószone śniegiem, należałoby tam pojechać w marcu, kwietniu, październiku lub listopadzie. Trzeba jednak liczyć się z tym, że w wyższych partiach (powyżej 2000 m n.p.m.), warunki będą trudne, a czasem bardzo trudne. My pojechaliśmy tam we wrześniu i trafiliśmy na bardzo stabilną, słoneczną pogodę.

Pomysłodawcą tego przedsięwzięcia był Łukasz, który podesłał mi link do relacji na bikepacking.com – autor przejechał trasę, którą planowaliśmy. Plan zakładał niecałe 800 km jazdy i około 13 000 m przewyższenia, prowadząc nas szlakiem rowerowym Transnevada, który okrążał prawie całe pasmo górskie dookoła. Sam szlak Transnevada ma około 500 km. Jak się okazało na miejscu, szlak jest tak dobrze oznakowany, że można by na nim jechać nawet bez nawigacji rowerowej.

VeloPlanner

Dzień 1 – Z Krakowa do Malagi i dalej przez wybrzeże

Przygoda zaczęła się na lotnisku w Krakowie, skąd mieliśmy bezpośrednie połączenie do Malagi. Rowery spakowaliśmy w kartony po rowerach. Cena biletu z przewozem roweru wyniosła około 1700 zł w obie strony. Samolot ląduje około 10:00, więc zaraz po lądowaniu i złożeniu rowerów można było ruszyć na szlak. Na lotnisku w Maladze znaleźliśmy „tajny” kącik, gdzie bezpiecznie zostawiliśmy nasze pudła.

Po spóźnionym śniadaniu ruszyliśmy w 140-kilometrową przygodę do początku właściwego szlaku. Droga prowadziła wzdłuż wybrzeża przez opustoszałe po sezonie nadmorskie kurorty. Wakacyjny klimat już dawno przeminął, ale cisza pustych plaż miała swój urok. W okolicach Salobreña podjechaliśmy do znajomych, którzy odpoczywali po ukończeniu morderczego wyścigu Badlands, częściowo biegnącego przez góry Sierra Nevada.

Była już 20:00, a przed nami było jeszcze 40 km drogi. Odbiliśmy z płaskiego wybrzeża ku górom i robiło się już mocno pagórkowato. O 22:00, w Orgivie, wciąż mieliśmy do pokonania kilka kilometrów trasy i chyba z 500 m pod górę. Na szczęście na drodze ukazał się kemping. Zacząłem coś przebąkiwać o zmęczeniu, o tym że jutro też jest dzień, a tak naprawdę chciałem napić się już zimnego piwa.

Łukasz, jak zwykle ambitny, chciał jechać dalej, ale otwarty bar przy recepcji ostatecznie był moim sojusznikiem i nieodpartym argumentem za opcją zostania na kempingu. Chcę tu również nadmienić, że nie mieliśmy z góry upatrzonych miejsc noclegowych. Rysowałem trasę na Mapy.cz po szlaku Sierra Nevada i każdy dzień kończyłem mniej więcej tak, żeby było ok. 100 km i/lub maks. 2500/2000 m pod górę.

Miejsce noclegowe wyznaczane było na zasadzie „a tu będzie chyba okej”. Potem zawsze okazywało się, że epickie miejscówki na spanie mijaliśmy po drodze – niestety w takich miejscach, że albo było na nocleg za wcześnie, albo wypadał on w połowie drogi do kolejnego punktu. Plan na naszą rundę nie zawierał dnia zapasowego, musieliśmy więc się dość sztywno trzymać zaplanowanej trasy.

Dzień 2 – Gravelowy raj

Następnego ranka rozpoczęła się właściwa część naszej przygody – ruszyliśmy pod górę z Orgivy do Capileiry (z 350 m na 1450 m). Asfaltowe podjazdy miały idealne nachylenie, a ruch był niewielki. W Capileirze, gdzie kończył się wtedy wyścig Badlands, roiło się od uczestników kończących ten morderczy wyścig.

Za miastem natomiast rozpoczęła się prawdziwa gravelowa uczta. Wspinaliśmy się dalej, i wraz z nabieraniem wysokości otoczenie nabierało surowy, wysokogórski charakter. Zachwyt nad światem zakłócał tylko niepokój – zaczęło nam brakować wody, a źródeł czystej wody było mało.

Naczytałem się też przed wyjazdem o skutkach picia nieprzefiltrowanej wody w tym terenie, więc wziąłem na rundę filtr. Niestety mój filtr okazał się niekompatybilny z hiszpańskimi butelkami PET, które miały zupełnie inne gwinty. (Z oszczędności miejsca w bagażu nie wziąłem dedykowanej do filtra butelki, sądząc, że nakręcę go na zwykłą butelkę PET, co już wielokrotnie robiłem wcześniej.)

Próbowałem ratować jakoś sytuację, ale ostatecznie porzuciliśmy pomysł filtrowania wody i zdaliśmy się na wodę ze źródeł. Na szczęście do końca tej przygody nie odnotowaliśmy problemów zdrowotnych. Oczywiście jednak polecam zabrać sprawdzony, działający filtr – bo możecie nie mieć tyle szczęścia co my.

Gdy dotarliśmy do schroniska Puerto de la Ragua (2100 m), marzyliśmy tylko o ciepłym posiłku i zimnym piwie. Po zrobieniu 130 km i 3800 m w górę, dotarliśmy tam po zmroku, wyobrażając sobie już orzeźwiający łyk zimnego piwa i coś ciepłego do jedzenia. Nasze serca zalała fala rozczarowania, gdy okazało się, że drzwi schroniska są zamknięte na cztery spusty. Zostaliśmy więc z namiotem i liofilizatami.

Dzień 3 – Cień cmentarzyska

Noc była wyjątkowo chłodna, dlatego postanowiliśmy spać w puchówkach. To chyba jedyny moment, kiedy faktycznie się przydały podczas całej wyprawy. Po poranku na wysokości około 2000 m n.p.m. krajobraz dalej był dziki i nieokiełznany. Przez pierwsze 45 km mieliśmy okazję zatopić się w ciszy i bezkresie górskiego krajobrazu. Podczas trzech, może czterech godzin jazdy minął nas tylko jeden samochód terenowy – jak zjawa z innej bajki.

Jazda po Sierra Nevadzie to nie tylko uczta dla oczu, ale też codzienne wyzwania. Żeby uzupełnić zapasy, czasem trzeba zjechać 1000 m w dół do najbliższego miasteczka, co oznacza potem 2–3 godziny wspinaczki z powrotem na szlak.

Po około 55 km zjechaliśmy do Abruceny. Tam, w urokliwej miejscowości, uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy śniadanio-obiad, który po porannych trudach smakował niesamowicie.

Chwila relaksu szybko ustąpiła miejsca kolejnemu wyzwaniu – czekała nas kolejna 800-metrowa wspinaczka. Każdego dnia wspinaczki stawały się już rutyną. Jechaliśmy mozolnie, połykając metry przewyższenia. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, podziwiając widoki i robiąc zdjęcia. Tego dnia przebyliśmy niecałe 100 km, zdobywając 1719 m przewyższenia.

Na koniec dnia znaleźliśmy idealne miejsce na nocleg – rozbiliśmy namiot przy szemrzącym potoku, pośród absolutnego niczego. Otoczeni majestatycznymi szczytami i kojącym dźwiękiem płynącej wody, po raz kolejny odpaliliśmy kuchenkę i posililiśmy się liofilizatami. Jedynym niepokojącym szczegółem była obecność kamiennych bloków, ułożonych tak, że sugerowały działalność człowieka. Prawdopodobnie były to pozostałości po dawnym cmentarzysku – miejsce miało swoją tajemniczą atmosferę.

Dzień 4 – Koszmary, fiesta i psy na szlaku

Obudziłem się totalnie niewyspany. Wydawało mi się, że w nocy dręczyła mnie jakaś mroczna energia – być może z tego cmentarzyska, na którym, być może, spaliśmy. A może po prostu śnił mi się bardzo realistyczny koszmar, który nie dawał mi spokojnie zasnąć. Łukasz natomiast spał jak zabity, nieświadomy żadnych nadprzyrodzonych mocy.

Dzień zapowiadał się równie wymagająco jak poprzedni – w upale pokonywaliśmy kolejne podjazdy na wysokościach między 1600 a 1800 m n.p.m. Po 55 kilometrach górskiej wyrypy wjechaliśmy w sam środek hiszpańskiej fiesty – w miasteczku Jerez de Marquesado. Mieliśmy wrażenie, że całe miasto wyszło na ulice. Tańce, śpiewy, mnóstwo jedzenia i picia. Jako przybysze z innego świata, natychmiast zostaliśmy wciągnięci w ten żywioł. Na chwilę zapomnieliśmy o zmęczeniu i daliśmy się ponieść hiszpańskiej radości.

Po sytym obiedzie i chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Krajobraz zmienił się diametralnie – weszliśmy w krasowy obszar, pełen malowniczych dolin, gdzie osadnictwo i rolnictwo żyły w zgodzie z naturą. Krótkie wypłaszczenie trasy pozwoliło złapać oddech przed ostatnimi dwoma podjazdami dnia.

Pierwszy z nich pokonaliśmy przy zachodzie słońca. Niesamowite kolory rozświetlały szutrowe górskie drogi – widok, dla którego warto było się męczyć. Po zmroku dotarliśmy do małej miejscowości Tocon, gdzie mieszkańcy z zapałem grali w szachy na świeżym powietrzu. My zjedliśmy kolację przed ostatnim podjazdem.

Nocleg? Na dziko, tuż przy szutrowej drodze. Nie był to najlepszy wybór, ale dalsza droga została zablokowana przez… pasterskie psy. Pilnowały swojego terytorium z takim zaangażowaniem, że nie zamierzaliśmy tego testować. Na szczęście noc była bezchmurna, a rozgwieżdżone niebo tworzyło niesamowity klimat.

Dzień 5 – Kapliczka z widokiem

Dzień zaczął się – jak zawsze – od wyczerpującego podjazdu. Każdy kiedyś się kończy – a po nim czekał na nas majestatyczny, 800-metrowy zjazd do malowniczej miejscowości Gueja Sierra. Tam od razu zjedliśmy przepyszne śniadanie. Obserwowaliśmy, jak mieszkańcy nieśpiesznie rozpoczynają swój dzień – zupełnie inaczej niż my.

Plan zakładał ok. 80 km i niemal 2500 m przewyższenia. Każdy zakręt i każdy punkt widokowy przypominał, jak wyjątkowa jest Sierra Nevada. Zakładaliśmy uzupełnienie zapasów w miejscowości Dilar, ale trafiliśmy tam w sam środek sjesty. Wszystko pozamykane. Brak restauracji, brak sklepów.

Zdecydowaliśmy się odbić z trasy do większej miejscowości – Otura. Na szczęście tam sklep był otwarty. Pełne półki uratowały nam dzień – zapasy, zimna cola, coś słodkiego. Odpoczęliśmy i zatankowaliśmy kalorie.

Wieczorem pokonaliśmy ostatni podjazd – około 600 m w pionie. Nocleg? Urokliwa kapliczka tuż przy szlaku. Była zamknięta, ale zadaszenie dało nam schronienie. Widok z tego miejsca? Bajeczny. Na horyzoncie – rozświetlona nocą Granada.

Dzień 6 – Dzień, który nas dobił

To był długi dzień. Choć na mapie wyglądał całkiem niewinnie (66 km) i zapowiadał zaledwie 1800 m przewyższenia, rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Już od rana czuć było, że to będzie jeden z tych dni, kiedy każdy metr wspinaczki kosztuje podwójnie. Może to efekt upału, a może narastające zmęczenie i brak wody robiły swoje – ten dzień był ciężki jak cholera.

Mimo fizycznych wyzwań, widoki wynagradzające nasze trudy były absolutnie magiczne. Za każdym zakrętem krajobraz zmieniał się niczym w kalejdoskopie – raz napotykaliśmy surowe góry, postrzępione i szorstkie, z ostrymi wapiennymi ostańcami, innym razem doliny wiły się delikatnie, przecinając krajobraz. Każdy nowy punkt widokowy odsłaniał przed nami kolejną planszę obrazu Sierra Nevady.

Liczyliśmy na schronisko Casa Forestal de Tello, które miało być oazą wśród gór, ale – oczywiście – (kto by tam wcześniej sprawdzał takie informacje w sieci) okazało się, że było od dawna nieczynne, a źródło w jego pobliżu niemal wyschło. Musieliśmy więc powoli, niemal mozolnie, uzupełniać nasze bidony, walcząc o każdą kroplę wody.

Ostatecznie ruszyliśmy w kierunku Orgivy, zataczając krąg wokół całego pasma Sierra Nevady. Zmęczeni, lecz pełni satysfakcji, wróciliśmy na ten sam kemping, z którego kilka dni wcześniej wyruszyliśmy.

Dzień 7 – Powrót do cywilizacji

Ostatni dzień. Wracamy tą samą trasą, którą jechaliśmy w dniu pierwszym – w kierunku Malagi. Najpierw górzysty odcinek, potem płaska jak stół droga wzdłuż wybrzeża. Z każdym kilometrem coraz bardziej czuliśmy, że przygoda dobiega końca. A powrót do cywilizacji – choć wyczekiwany – był dziwnie obcy.

Zarezerwowaliśmy jedyny nocleg pod dachem w całej wyprawie – w Torremolinos, niedaleko Malagi. Łukasz „wygooglował”, że to miasto znane jest z gejowskich klubów i nocnego życia – czego nie wiedzieliśmy wcześniej i raczej nie planowaliśmy testować. Po krótkim spacerze wróciliśmy do pokoju – ciepły prysznic i łóżko po tygodniu w namiocie smakowały jak luksusowy hotel.

Rano, z lekkim żalem, ruszyliśmy na lotnisko. Nasze kartony z rowerami czekały dokładnie tam, gdzie je zostawiliśmy. Spakowaliśmy się, przeszliśmy odprawę i pożegnaliśmy się z Andaluzją.

Podsumowanie – Trasa, która zostaje w głowie

Sierra Nevada to nie są rurki z kremem, ale daje ogromną satysfakcję. W 99% trasa przejezdna gravelem – szutry często idealne, asfalt tylko w rejonach miasteczek i dojazdu. Technicznie łatwa, ale fizycznie wymagająca – ze względu na przewyższenia i upał.

Nie polecam robić tej trasy latem – zbyt gorąco. Wczesna wiosna i późna jesień mogą oznaczać trudne warunki w wyższych partiach. Trzeba uważać na wodę – mieć filtr, pełne bidony i zapasy. Jedzenia lepiej nie zostawiać przypadkowi – między miasteczkami potrafi być 50 km górskich bezdroży.

Widoki? Niesamowite. Przygoda? Jedna z tych, które zostają w człowieku na długo.

Ogromnie polecamy.


Tekst: Łukasz Tawkin
Zdjęcia: Łukasz Tawkin, Łukasz Walentek