PLAN TO PODSTAWA
Dla większości z nas był to pierwszy bikepacking (tym bardziej tak długi i jednak dość ciężki), więc postanowiłyśmy skorzystać z czegoś całkowicie sprawdzonego, przejezdnego – po prostu z gotowca. Inspiracji szukałyśmy na stronie bikepacking.com i w śladach babskich jazd Komoot Women’s Rally.
Tak trafiłyśmy na szlak Montañas Vacías – była to miłość od pierwszego wejrzenia. Na pierwszy rzut oka propozycja trasy spełniła nasze kryteria – jest na południu Europy (gwarancja tego, że będzie cieplej niż w majówkę w Polsce… a to dobre! Same się teraz z tego śmiejemy pod nosem) i jak sama nazwa wskazuje – wiedzie przez Puste Góry, zatem tłumów się raczej nie spodziewałyśmy.
Za pewnik przyjęłyśmy też, że będziemy miały dostarczone niezapomniane widoki przy ciągłym obcowaniu z naturą. Wyjściowe 680 km i 13,000 m w górę do pokonania w tydzień wydawało się realne, ale wiadomo: papier przyjmie wszystko.
Montañas Vacías
Nasze przygotowania logistyczno-przedwyjazdowe opierałyśmy głównie o świetny przewodnik, stworzony przez Ernesto (autora całego szlaku), który jest dostępny bezpłatnie na stronie Montañas Vacías. Znajduje się tam szczegółowy opis trasy, warunków, noclegów, sklepów, a także kwestie techniczne, czyli m.in. jakie opony i napęd sprawdzą się najlepiej.
Zalecane są rowery gravelowe i mtb z szerokimi oponami. Zdecydowałyśmy się trochę rozciągnąć w czasie naszą wycieczkę względem oryginału i podzieliłyśmy całą trasę na 7 dni zamiast 5.
UPCHAJ NOGĄ I ŁOKCIEM, CZYLI PAKOWANIE, A WŁAŚCIWIE SZTUKA KOMPROMISU
Jak wspominałyśmy na początku artykułu, całość naszej wyprawy zaplanowana była w formie bikepackingu – czyli jak ślimaki (i wcale nie mówimy tu o naszym tempie jazdy) wiozłyśmy swój domek ze sobą. Brzmi prosto? Nie do końca!
Klasyków zdecydowanie warto cytować i jeden z nich powiedział kiedyś, że „bikepacking to sztuka kompromisów”. Teraz możemy się z nim zgodzić i pod tym podpisać! Kiedy lecisz na swoje wakacje samolotem, pakujesz do walizki wiele rzeczy , niejednokrotnie takich, które wcale nie będą ci potrzebne na wyjeździe. Jednak w myśl zasady “lepiej nosić, niż się prosić” upychasz to kolanem i dumna z siebie jedziesz na lotnisko. Ta zasada nie działa w trakcie pakowania na bikepacking. Tu wszystko musi być przemyślane i przeanalizowane.
Na co dzień nasze rowery bez obciążenia ważą ok. 9-12 kg, a dodając do tego cały nasz wyjazdowy bagaż: hamak z podpinką i tarpem, śpiwór, matę, ubrania, podstawowe środki higieny i leki, narzędzia serwisowe, elektronikę oraz jedzenie – robi się solidne 20-22 kg, które wieziesz ze sobą przez cały czas.
W takim momencie godzisz się na kompromisy, odrzucasz niepotrzebne ubrania, stwierdzasz, że “hej, przecież jedna para majtek jest całkowicie wystarczająca”, nawiązujesz romans z odzieżą merino i pakujesz do swojej sakwy totalne minimum.
Słowniczek
Gravelova Typiara – to gatunek rowerzystki, odpornej na warunki atmosferyczne, dostosowanej do przejechania każdej nawierzchni, cechującej się poczuciem humoru, zaradnością i posiadającej niepohamowany apetyt na życie i jedzenie.
Doceniamy zarówno dalekie wyprawy w nieznane, jak i wycieczki na dwóch kółkach wokół komina, wyznając maksymę: nie ważne gdzie, ważne z kim!
Od czterogwiazdkowych hoteli wolimy spanie pod gołym niebem, najchętniej w hamaku.
Oprócz wspólnych wypraw, organizujemy ustawki rowerowe dla dziewczyn i tworzymy przestrzeń w internecie (i nie tylko!) wspierającą dziewczyny, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę z rowerem i bikepackingami.
HISZPAŃSKIE PKP CARGO I KOLUMBIJSKI WYBAWCA
O ile z lotem do Walencji nie było problemu – przebiegł miło i sprawnie – o tyle dotarcie do Teruel, (miejscowości, w której zaczyna się szlak) w tak dużej grupie z rowerami, to już inna sprawa. Tak, “z rowerami” to słowo klucz.
Hiszpania, mimo że bardzo przyjazna rowerom na drogach, to w pociągach sytuacja wygląda nieco inaczej. Wiedziałyśmy, że bilety trzeba kupić jak najwcześniej, żeby uniknąć potencjalnych problemów na miejscu. Będąc jeszcze w Polsce zrobiłyśmy wywiad z lokalsami – jaki pociąg? jaki bilet? jakie zasady co do przewozu naszych jednośladów? Przez kilka osób zostałyśmy zapewnione, że na ten rodzaj pociągu nie musimy kupować ekstra biletu na rower.
Niestety udzielone rady minęły się z rzeczywistością. Kiedy stanęłyśmy na dworcu w Walencji, niemiła pani kasjerka poinformowała nas, że bilet na rower trzeba kupić na stronie przewoźnika, a skoro takiej opcji nie widziałyśmy, to znaczy, że już tych biletów nie było. Czego nie rozumiesz? Tak więc odbiłyśmy się się od bramki, dostałyśmy jeszcze pouczenie i informację, że do Teruel to tego dnia już nie dojedziemy, “na żaden pociąg nie ma miejsca na rowery, na następny dzień również”. Absurd gonił absurd i zaczęło robić się bardzo nerwowo. Wyglądało na to, że jedyną opcją jest dojazd na start trasy rowerem, co pokrzyżowałoby nasz plan.
Na szczęście jedna z nas nauczona rokiem mieszkania w Hiszpanii przypomniała sobie, że Polacy są wszędzie, a facebookowe grupy “Polacy w *tu nazwa miasta*” bywają bardzo pomocne! Stwierdziłyśmy “ no dobra – próbujemy” i opłaciło się! Polka mieszkająca w Walencji, Agata, spadła nam z nieba, podesłała kontakt do Romana – emerytowanego policjanta z Kolumbii, który swoim busem był w stanie zawieźć TEGO SAMEGO DNIA nasze rowery.
Ufff! Pozostało działać: rowery na pakę, Roman – gaz do dechy! Piękny początek przygody. Let’s go!
TAK CAŁKIEM ŁADNIE, NIE ZA PŁASKO
Szlak rowerowy Montañas Vacías poprowadzony jest w bardzo zróżnicowanym terenie. Możemy tu spotkać gęste lasy iglaste, głębokie doliny, bezkresne przełęcze i wiele ciekawych gatunków zwierząt. Każdy dzień podróży to inny krajobraz, inna sceneria, a także nawierzchnia. Istny kalejdoskop gravelowych doznań! Idea powstania szlaku jest również dosyć interesująca – jej głównym założeniem było ożywienie turystyki wyludnionych terenów regionu Walencji i Aragonii.
Mnóstwo było momentów na trasie, o których mogłybyśmy tu napisać, ale w naszych głowach na długo pozostanie drugi dzień naszej podróży, gdy jechałyśmy przez Park Alto Tajo. Przenieśmy się tam na chwilę! Obłędnie piękny krajobraz, jak wyjęty z magazynu National Geographic. Kilometry równiutkiego szutru. Zapach iglastego lasu, śpiew ptaków, szum turkusowej rzeki Tajo i ta melodia spod opon. Jest przyjemnie płasko, odcinek całkiem szybki, ale nie trzeba nigdzie pędzić. Totalny stan medytacji. Nawet gadać się nie chce, jedyne co można robić, to chłonąć ten moment. Tak mija kolejny i kolejny kilometr…
Nagle przed nami widzimy mostek, przez który przejeżdżamy, a woda znajdująca się poniżej zaprasza. No skubana – używa naprawdę mocnych argumentów.
Pomyślmy jednak: tego dnia wstałyśmy zmarznięte (do tej pory właściwie przez większość czasu marzłyśmy), jedziemy ubrane na cebulkę. Trzeba przyznać, że woda wygląda cudownie, ale czy to naprawdę jest ten moment, kiedy potrzebujemy orzeźwienia? Wciągnięta w wir swojej rozkminy Agata napotyka wzrok śląskiej typiary Oli. To było to! Wiedziałyśmy, co zaraz się wydarzy. Porozumienie bez słów, decyzja podjęta: IDZIEMY PŁYWAĆ! Tak właśnie narodziły się Typiary Laguniary.
We wspomnianej już zasadzie, głoszącej że na bikepacking zbędne ubrania nie jadą, zbędny przy pakowaniu był kostium, w związku z tym szybko zrzucamy z siebie pięć warstw ciuchów i biegniemy na golasa do lodowatej wody. To było coś cudownego! Krioterapia na nasze zmęczone ciała. W ułamku sekundy poczułyśmy niesamowitą wolność.
Cała trasa naszej podróży była niewątpliwie bardzo malownicza, ale skłamałybyśmy, mówiąc: „prosta ta trasa, a podjazdy wchodzą jak jagodzianki latem”. Nie, mili Państwo. Ta trasa nie była łatwa o czym przekonałyśmy się bardzo szybko, a o czym nie pozwalał zapomnieć nam każdy kilogram naszego bagażu. Codzienne przewyższenia dawały nam nieźle w kość, a techniczne zjazdy nie należały do tych, na których się odpoczywa.
Z perspektywy czasu musimy przyznać, że nasze wydłużenie trasy o dwa dni było dobrą decyzją i pewnie, gdybyśmy mogły – dorzuciłybyśmy jeszcze dwa. Tak, żeby mieć więcej czasu na leniwe poranki, cieszenie się naturą, wszystkie gastro przystanki i znalezienie idealnego miejsca na rozłożenie hamaka.
ZASADA 3x S: SPANIE, SRANIE I SPOŻYWANIE – CZYLI PIERWSZE POTRZEBY
Po części ze względów budżetowych, ale przede wszystkim przygodowych, wybrałyśmy spanie w naturze. Część dziewczyn spała w hamakach marki Lesovik, które w ramach naszej współpracy udało się wypożyczyć na czas wyprawy, a druga część ekipy w obawie przed zapowiadanymi przymrozkami zdecydowała się na nocleg pod dachem. Do tego celu miały posłużyć kamienne Refugio, czyli małe schrony-domki rozsiane wzdłuż całej trasy. Ich standard bywa różny, od bardzo wypasionych (piętrowe łóżka z desek, stół, kominek, słowem: luksus!), do takich ograniczających się wyłącznie do dachu nad głową.
Noce okazały się rzeczywiście zimne i paradoksalnie dziewczyny w kamiennych Refugio zmarzły chyba jeszcze bardziej niż te na zewnątrz w hamakach. Na pewno ratował nas otul (czyli podpinka zakładana pod hamak, w której czujesz się jak w kokonie). Następnym razem wszystkie bierzemy hamaki. Postanowione!
Wspólne śniadania czy kolacje na naszych obozowiskach okazywały się mniej instagramowe, niż to sobie wymarzyłyśmy. Wieczorem słońce szybko szło spać, więc zanim się rozbiłyśmy, zazwyczaj była już czarna noc, zatem pidżama (merino) party i wspólne śmieszkowanie odbywało się w Refugio przy świetle czołówek.
Jadłyśmy to, co “upolowałyśmy” wcześniej na trasie, ale z powodu małego zagęszczenia sklepów, wspierałyśmy się również liofami, które dostałyśmy w ramach współpracy od sklepu e-horyzont (który zapewnił nam też wsparcie asortymentowe typu bukłaki czy szybkoschnące ręczniki!). Przyznamy, że całkiem miło było zjeść ciepłą kolację i w dodatku mieć kilka smaków do wyboru. Bar czy restauracja występowały na naszej trasie raz dziennie, więc trudno było zaplanować sobie pełnowartościowy posiłek, zwłaszcza, że w tej części Hiszpanii sjesta jest zdecydowanie praktykowana.
Ważnym aspektem naszego bikepackingu była również toaleta. Po krótkim czasie wspólnej jazdy temat kupy przestał być tematem tabu (tak, Czytelniku: dziewczyny też o tym rozmawiają!), a do naszej listy tematów “bez tabu” dołączały nowe i coraz dziwniejsze punkty. Codzienny prysznic zazwyczaj zastępowały mokre biodegradowalne chusteczki, a zęby umyte były mini szczoteczką przy pomocy wody z bidonu. Na dbanie o make up też znalazło się miejsce i była wśród nas taka jedna typiara, co miała ze sobą mini tusz. Szacun Kama!
Na całą podróż zaplanowałyśmy jeden nocleg w cywilizacji – na umycie włosów i ewentualnie zrobienie prania.
TAMPONOWA DEALERKA I PEŁNA SYNCHRONIZACJA
Jak wytłumaczyć fakt, że 7 typiar jedzie razem na wyjazd i wszystkie mamy okres? Może chodzi tu o mityczne zjawisko pełnej synchronizacji, o którym można przeczytać w Artykułach Amerykańskich Naukowców. Czy brzmi to jak napięta atmosfera? Zdecydowanie, ale ku naszemu zaskoczeniu nie doszło jednak do żadnej tragedii, żadna znajomość nie zawisła na włosku, żadna osoba nie ucierpiała ani fizycznie, ani emocjonalnie.
Niesamowita sprawa – bo jedno to synchronizacja, a drugie to solidarność naszych jajników. Poziom wsparcia, jaki byłyśmy w stanie sobie okazać, był ogromny. Wszystkie wzięłyśmy ze sobą niezbędne środki higieniczne, ale tylko tzw. tyle o ile, “no nie będziemy wieźć całego pudełka, przecież w Hiszpanii też są sklepy”. Okazało się, że akurat w Pustych Górach wcale na każdym kroku takich nie ma… I tak w trakcie podróży zaczęłyśmy się zastanawiać, czy to nie towar, o którego dostępność powinno się pytać “spod lady”.
W początkowej fazie gdy jednej kończyły się tampony, druga wspierała ją oddając swoje. Pod koniec byłyśmy bliskie dzielenia ich na pół, odważania, barterów – dealerka pełną gębą. Dobrze, że Agata nauczona doświadczeniem z ultramaratonu na Podkarpaciu zabrała większy zapas, otrzymując miano królowej tamponów. Sława jej i cześć po wieczne czasy!
ANDRZEJ, TO …EBNIE!
Czy czekacie na ten moment, kiedy 7 gravelovych typiar będzie miało wielki kryzys, popłyną łzy i będą marzyły o powrocie do Polski? Tak, taki moment nastał.
Był to dzień, kiedy poranek przywitał nas zimnem i gradem. Hola słoneczna Hiszpanio! Jeszcze wtedy myślałyśmy, że wszystko to minie i będzie to kolejny ekscytujący dzień w naszej przygodzie. Oj, jak bardzo się myliłyśmy – zdecydowanie nie o takie emocje nam chodziło.
Po śniadaniu i zwinięciu naszego obozowiska ruszyłyśmy w trasę. W tym dniu część z nas zdecydowała się na jazdę asfaltem, a druga część ekipy trzymała się pierwotnej, gravelowej trasy. Mimo że biegły one równolegle, nasze odczucia z tego dnia są różne.
Początek naszej szutrowej trasy zapowiadał się mocno sielankowo, ale niestety po kilkunastu kilometrach niebo zaciągnęło się na granatowo, a w oddali słychać było grzmoty. Byłyśmy na totalnie odkrytym terenie, chmur pojawiających się na horyzoncie było coraz więcej, a my nie miałyśmy gdzie się schować. Po tym jak udało się nam wjechać w las, z nieba posypał się grad! Kolejny już zresztą raz tego dnia… Szybko i bardzo sprawnie rozłożyłyśmy tarp, który był elementem hamaków, w których spałyśmy. Tym samym zyskałyśmy całkiem dobre schronienie przed armagedonem nad nami.
Sytuacja stała się jeszcze bardziej surrealistyczna, gdy po chwili dołączyli do nas Emily i Jack, jadący tak jak my szlak Montanas Vacias (spotykaliśmy się już kilkukrotnie w czasie poprzednich dni!). Niecałe 5 minut później siedzieliśmy wszyscy pod jednym prowizorycznym daszkiem opatuleni w co się da, z kubkiem kawy w ręce, zajadając ciastka i zbiorowo nie mogliśmy uwierzyć w to, że w Hiszpanii na początku maja temperatura oscyluje w okolicy zera i pada grad. Czy to błąd w Matrixie? O co tu chodzi, do cholery?
W tym samym czasie te z nas, które wybrały asfalt, szybko zaczęły tego żałować. Początkowy lekki deszcz szybko przerodził się w grad, a to, co nastąpiło później śmiało możemy nazwać “Krainą Lodu”. Totalna zamieć śnieżna, słaba widoczność, temperatura odczuwalna spadła do -6. Asfalt, który tego dnia miał być ułatwieniem, okazał się naszym przekleństwem. Zjazdy, na które zawsze czekałyśmy, były nie do wytrzymania. Całe przemoczone szybko zaczęłyśmy zamarzać, tracić czucie w kończynach i czułyśmy – jak to powiedziała jedna z nas – “Jesteśmy w dupie”.
Ten dzień mógł skończyć się tragedią, na szczęście mimo tych zimowych warunków – przetrwałyśmy! Zwieńczeniem tego szaleństwa było nasze wspólne przypadkowe spotkanie w knajpie i zasłużony nocleg w cywilizacji z gorącym prysznicem, nocleg, którego nie zapomina się na długo!.
W tym miejscu chcemy również podziękować wszystkim osobom, które na nasze śnieżne relacje opowiadały o upałach w Polsce. 🙂 Dziękujemy za wsparcie, o które nikt nie prosił.
TRYTYTKA, SZARA TAŚMA – I ŚWIAT URATOWANY
Mogłoby się wydawać, że największym lękiem, jaki będzie nam towarzyszył na tym wyjeździe, będą awarie, które jak niespodziewany podjazd mogłyby czaić się za rogiem i skutecznie popsuć nam wyjazd. Nie z nami takie numery! Jak już wspominałyśmy, jako Gravelove Typiary jesteśmy gatunkiem cechującym się zaradnością i nic… no dobra, prawie nic, nie jest nam straszne. Przebite dętki, skrzywione wentyle, spadający łańcuch, nawet kaseta Mai, która została nam w ręku po odkręceniu tylnego koła… żadna z tych usterek nie powstrzymała nas od dalszej jazdy.
Punktem zwrotnym okazała się rozcięta opona.
Aby nakreślić trochę obraz sytuacji i nadać jej odpowiednią dawkę dramaturgii dodajmy, że stało się to w zupełnej dziczy, był wieczór, nasze żołądki zdążyły się już przykleić do pleców, a wizja bomby życia była bliższa, niż nam się wydawało.
Co robić i jak poradzić sobie z takim problemem? Początkowo nasz plan był prosty: chciałyśmy klasycznie zakleić dziurę specjalnym zestawem naprawczym do opon. Przecież nie raz widziałyśmy jak na ustawkach ktoś tego używa, więc dlaczego my nie mamy dać rady? Niestety – tym razem sprawa była bardziej skomplikowana i wymagała interwencji osób trzecich (podziękowania dla Szwagra).
I tak właśnie na totalnym pustkowiu dwie Ole z pomocą zdalną via Facetime zaczęły sklejać oponę szarą taśmą, włożyły do niej dętkę i rozpoczęły wyścig z czasem. Wyścig z czasem i jak się potem okazało – z wirusem!
JESTEM WIRUS, ŚWIRUJ ZE MNĄ
Teorii na to, dlaczego spotkało nas to, co spotkało, miałyśmy mnóstwo. Padało też sporo pytań: czy to była zemsta rowerowego Faraona, a może któryś z kraników z wodą nie był jednak zdatny do picia, a może to zwyczajnie pech i to pech chciał, że większość naszej ekipy bardzo się pochorowała. Nie ma co ukrywać, to trudny dla nas temat i mimo że po czasie już z niego żartujemy, to w tym konkretnym momencie nie było nam do śmiechu. Ostatnie dni naszego wyjazdu to był istny rollercoaster.
Początek wydawał się niepozorny. Tego dnia, kiedy dwie Ole walczyły z rozciętą oponą, a druga część grupy jechała innym wariantem trasy, Oli Ż. zaczął doskwierać ból brzucha i mdłości. Dla odmiany od wcześniejszej aury ten dzień był dość słoneczny, a my miałyśmy za sobą srogi podjazd na przełęcz, więc wytłumaczyłyśmy to słońcem i małą ilością wypitej wody.
Planowałyśmy spać pod chmurką, ale plan ten trzeba było zmienić, bo stan Oli dość gwałtownie zaczął się pogarszać… Bez zbędnych opisów – zaczęły się przystanki co 100 m. Niestety okazało się, że wszystkie noclegi w okolicy są pełne (nie było ich dużo). Gdyby tego było mało, podobne dolegliwości dopadły również drugą z nas – Kasię. Dziewczyny były w stanie zapłacić każde pieniądze, żeby tylko mieć łóżko na noc, ale na nic zdała się ta chęć przepłacenia za nocleg i dopiero ledwo trzymająca się na nogach Ola, dzięki latom nauki hiszpańskiego, wybłagała managera hotelu o miejsce pod dachem – dosłownie. Pan zaprowadził nas do sali bankietowej – gdzie pozwolił nam rozłożyć spanie na ziemi i przezornie ostrzegł, że nie możemy korzystać z baru – dowcipniś.
Rozłożyłyśmy nasze obozowisko, czy też szpital polowy, na podłodze i liczyłyśmy, że dziewczyny lada chwila wydobrzeją.
Niestety nasze nadzieje okazały się płonne i w ruch musiało pójść ubezpieczenie podróżne, dzięki któremu udało się wezwać wsparcie medyków. Stałyśmy się chyba największą atrakcją w okolicy, bo pojawiła się również Guardia Civil, zapewniająca wsparcie w postaci nikomu niepotrzebnych rad typu “trzeba było wziąć ze sobą więcej wody”. Ostatecznie poza radami dostały również zastrzyki przeciwwymiotne, które pozwoliły w miarę spokojnie przeżyć noc.
Rano zapadła oczywista decyzja – Ola Ż. i Kasia wsiadły w pociąg do Walencji, wiedząc, że nie będą w stanie dalej pedałować. Na tym etapie reszta z nas nadal naiwnie wierzyła, że wszystko to było tylko odwodnienie, więc wystarczy pić więcej i możemy jechać dalej. Liczyłyśmy się z tym, że trasy nie skończymy – ale jako, że do Walencji prowadził bardzo ładny i popularny szlak rowerowy Ojos Negros.
Tak więc pełne sił i nieświadome tego, co miało się wydarzyć już niedługo Agata, Gosia, Kama, Maja i Ola K., ruszyły dalej. Zapowiadał się niezły dzień!
Jednak… Po dwóch godzinach kolejną ofiarą “odwodnienia” padła Gosia. Na szczęście (ogromny fartem) udało się jej złapać pociąg, w którym siedziały już Ola z Kasią. Napięcie wisiało w powietrzu, ale nadal wizja wielkiej fiesty na plaży trzymała resztę dziewczyn przy życiu.
Nie było nam jednak dane wjechać na rowerach prosto na plażę. Wirus – bo wtedy byłyśmy już pewne, że tak trzeba to nazwać – wyeliminował z gry również Olę K. Ciężko opisać jej walkę przez ostatnie kilometry na trasie do pociągu, ale udało się! Tym razem hiszpańskie PKP nas nie zawiodło i razem z rowerami dojechałyśmy do Walencji.
Jedynym lekarstwem na to wszystko okazał się sen, mnóstwo elektrolitów i czas.
PODSUMOWANIE
Może po przeczytaniu masz wrażenie, że są to wybrane rozdziały z Serii Niefortunnych Zdarzeń Gravelovych Typiar. Zapewniamy Cię jednak, że nawet gdybyśmy chciały to zaplanować – nie zaplanowałybyśmy tego lepiej. Była to niesamowita, totalnie epicka przygoda. Nie tylko pod kątem pięknych widoków, premium szutrów, bliskości natury, stosunku przejechanych kilometrów do podjechanych metrów, ale przede wszystkim pod kątem tych wszystkich nieprzewidzianych wydarzeń. Przypadków, wypadków, wirusów, tych wszystkich rzeczy, których się nie planuje, a dzięki którym przeżywasz coś niezapomnianego, coś nieszablonowego, coś, co może w danym momencie doprowadza Cię do łez, ale zostaje z Tobą na długie lata.
To takie wydarzenia pokazują Ci ogrom wsparcia i serdeczności od osób, które chociaż tak różne, to tak bliskie sobie. Mimo że każda z nas jest zupełnie inna, ma inny temperament, każda inaczej radzi sobie z przygodami dnia codziennego istnieje coś, co nas łączy – prócz tej historii oczywiście! Jest to pasja. Pasja do roweru, której – jak się okazało – nie zniszczy nawet wirus.
Dlatego życzymy wszystkim odnalezienia takiej ekipy do rowerowych zadań specjalnych, jak nasza drużyna Gravelovych Typiar (oczywiście bez wirusa w komplecie!).
Bądźcie też czujni i obserwujcie naszego instagrama – już wkrótce zaprosimy Was na spotkanie z nami, w czasie którego opowiemy więcej o tej podróży.
Za zaopatrzenie nas na tę przygodę w różne potrzebne sprzęty takie jak: kaski, okulary, karbonowe koła, torby bikepackingowe, zestawy hamakowe, jedzenie (liofilizaty oraz batony i żele energetyczne), a także ubrania ogromnie dziękujemy zaprzyjaźnionym firmom: AMP Polska, Antymateria, e-horyzont, Lazy Legs Coffee, Pro Velo Baby Legs, Lesovik.