Przestrzeń
Bałkany – sama nazwa zdaje się być naładowana potężnym ładunkiem emocji i przygody. Gdzie tu jechać? Co wybrać? To chyba daleko? W dwa tygodnie udaje nam się upchnąć wspaniałą mini eksplorację pogranicza Bośni i Hercegowiny z Czarnogórą, odwiedzić chorwackie wybrzeże, okraszając to wszystko (czy bałkańską, czy nie – zostawmy badaczom) Słowenią.
Powiedzieć, żeśmy zauroczeni to mało. Słowo, które najlepiej oddaje to, co tam zobaczyliśmy to PRZESTRZEŃ. Niewyobrażalnie piękne i rozległe przestrzenie, na widok których człowiekowi brakuje tchu. Gdzieniegdzie tylko porozrzucane niedbale domki, tworzące osady liczące pewnie kilkadziesiąt osób, poza tym tylko przestrzeń. Bośnia, Czarnogóra, Chorwacja, Słowenia.
Każda z nich była inna, każda piękna i każda pozostawiła po sobie pustkę i tęsknotę. Tęsknotę do przestrzeni, natury, gór i słońca. Tęsknotę też w pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo możecie sobie tylko wyobrazić, ile jest tam jeszcze do odkrycia…
Planowanie to obok samej podróży najprzyjemniejsza część całej tej zabawy. Jak dostać się na miejsce, gdzie szukać noclegów, jaki rower wybrać, czy będzie nam potrzebna gotówka, jeśli tak, to jaka tam w ogóle jest waluta, układanie tras i szykowanie sprzętu.
To wszystko postrzegam nie jako przykry obowiązek, a jako świetną zabawę. Człowiek skupia myśli na czymś zupełnie innym niż na co dzień. Nie jestem jednak osobą, która lubi mieć wszystko zaplanowane od A do Z, pewna doza niepewności zdecydowanie korzystnie wpływa na późniejsze przeżywanie przygody. Wszyscy znamy ten wyświechtany frazes, że najlepsze rzeczy zaczynają się dziać tam, gdzie kończy się plan. Jakiś zarys dobrze jest jednak mieć, a więc co, gdzie i jak?
Bośnacka baza
Bazę wyznaczamy na bośniackie miasto Foča i to tam się kierujemy. No właśnie, słów kilka o samym pomyśle – zamysł był taki, że na miejsce dojedziemy samochodem, porzucimy go gdzieś i dalej ruszymy już na rowerach. Proces ten chcieliśmy powtarzać kilka razy, zmieniając tylko nieco rejony, a raczej kraje. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Z zegarkiem w ręku pod wskazany adres docieramy po 15h jazdy. To motel o swojsko brzmiącej nazwie ‘Bavaria’. Ma swoje wady, ale ma też zalety, na przykład śniadanie w cenie. Udaje się nam też zostawić na parkingu auto. A to, że po powrocie czekał na nas właściciel dobytku z ‘rachunkiem’ za parking na 25euro? Szczegół, liczyliśmy się z tym.
Pierwszy kontakt z tym krajem nie należał do łatwych i przyjemnych. Orłem z historii nigdy nie byłem, ale wiedziałem co to Jugosławia i wiedziałem, że w wyniku wojen domowych twór ten przestał istnieć. Wiedziałem też, że było to stosunkowo niedawno, bo w latach 90’.
Co innego jednak wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy. Cmentarz na cmentarzu, niedokończone domy czy dziury w ścianach to powszechny widok. Tak samo jak znaki ‘Uwaga, teren zaminowany’. Zaskakujące były dla nas również wszechobecne flagi i napisy w języku serbskim.
Dopiero późniejsza lektura uświadomiła nam skalę tej wojny i o co w tym wszystkim chodziło. Jeszcze nie raz będziemy trafiać na jej pozostałości. Refleksja była dla nas tym mocniejsza, że tuż za naszymi granicami dzieją się podobne rzeczy. Przerażające jest to, jak wojna powszednieje.
Dopóki człowiek nie doświadcza czegoś na własnej skórze to uznaje, że go to nie dotyczy.
Zostawmy ten temat i skupmy się na rowerach, bo po to tu przyjechaliśmy. Po tej lekcji historii jesteśmy tylko jeszcze bardziej wdzięczni za to, że bez przeszkód możemy podróżować. Po dwóch dniach na odpoczynek i pakowanie sprzętu na rowery w końcu ruszamy w drogę.
Spakowani byliśmy wręcz książkowo, jeśli chodzi o ‘nowoczesny’ bikepacking – podsiodłówka, torba pod górną rurą, coś na górze na przekąski + uprząż na kierownicę. W moim przypadku był tam namiot, dodatkowo na widelcu miałem zamocowane dwa koszyki do trzymania worków z Restrapa, w nich zaś wiozłem śpiwory. Jest ciepły dzień, nieco tylko zachmurzony. Jedziemy nieśpiesznie w kierunku granicy z Czarnogórą, bo to jej ziemie będą polem naszej pierwszej bałkańskiej eksploracji.
Czarnogóra
Przekraczanie granic zawsze powoduje u mnie trudny do opisania dreszczyk emocji, rzekłbym nawet lekki stres. Podobnie jak wcześniej (i później) nic się jednak nie wydarza i po rutynowym sprawdzeniu dowodów osobistych stawiamy stopy w nowym kraju.
Tuż za granicą skręcamy w boczną drogę i zatapiamy się w górskim pejzażu. Ruch samochodowy jest minimalny, nie licząc kilku samochodów z obsługi spływów kajakowych jedziemy praktycznie sami.
Tego pierwszego dnia na rowerze widzimy też, że zaopatrzenie w jedzenie i wodę nie będzie aż tak łatwe jak na przykład w Alpach. W mijanych wioskach często nie ma nawet sklepu lub jest czynny tylko kilka godzin dziennie. Mamy prawie wszystko, skupiamy się tylko na tym, żeby w odpowiednim momencie uzupełnić zapas wody na wieczór i poranek kolejnego dnia.
Jedziemy to na przemian asfaltem, to szutrami, w oddali majaczy strzeliste pasmo górskie w Durmitorze, do którego mamy zamiar dotrzeć już jutro. Wodę udaje nam się znaleźć wiele godzin później, w czymś na kształt górskiej chaty czy schroniska, płacimy 3euro za 1,5l butelkę i możemy odetchnąć z ulgą. Nie zginiemy.
Dzień jest jeszcze dość młody, ale postanawiamy już teraz rozejrzeć się za miejscem noclegowym. Wioska wydaje się do tego idealna, wodzimy więc wzrokiem po okolicy. W końcu znajdujemy idealne miejsce, tuż przy jedynej tutaj drodze. Jest stół, jest dach, jest miejsce na namiot i obłędny widok. Jesteśmy prawie na szczycie podjazdu.
Jakby tego było mało, będziemy spali nad przepaścią – przyszło nam biwakować tuż przy największym i najgłębszym kanionie w Europie: Tara River Canyon. Nie mogło się zacząć bardziej spektakularnie.
Rozbijamy obóz, gotujemy wodę na liofilizat i widzimy, że z daleka jedzie w naszym kierunku jakiś rowerzysta. Zanim jednak do nas dotrze minie kolejne kilkanaście minut. Obok przemyka też para na motocyklu, pozdrawiamy się gestem ręki. Tymczasem tajemniczy przybysz jest coraz bliżej, widzę już dokładnie, że to zaprawiony w boju podróżnik, rower wygląda jak objuczony osiołek. Jest już bardzo blisko, uśmiecham się do niego i macham. Widzę, że nam się przygląda, w końcu ulega pokusie i odzywa się pierwszy pytając, czy może dołączyć do naszego obozu. Zapraszam go i już po chwili wszyscy siedzimy przy jednym stole. Jest wszystko – jedzenie, piwo i maszkety*.
Nasz nowy znajomy to Fedor, 20-paroletni Słowak z Bańskiej Bystrzycy. Słowem, sąsiad. Wyruszył w trasę z Zagrzebia i jedzie przed siebie, bez szczególnego celu i planu. Jest w podróży od kilku tygodni.
Rower? Niezły rarytas – oldschoolowy MTB z Treka, koło 26’ i to nie byle jakie, bo Mavic Crossmax, pełna grupa XTR z klamkomanetkami dual-control i hamulcami z równolegle prowadzonym klockiem.
Z tego co pamiętam nie miał dotychczas żadnych awarii i właśnie tego mu życzyłem najbardziej na dalszą część jego wyprawy. Zepsucie tych części mogłoby się wiązać z ogromnymi trudnościami w naprawie. Do tego totalny misz-masz toreb. Największy chaos jest na kierownicy. Wygląda to tak, jakby w wielki wór zawinąć stos ubrań i za pomocą sznurków przypiąć do kierownicy. Jak coś jest głupie i działa to nie jest głupie.
Chwile grozy
Następny dzień wita nas przepiękną pogodą. Robię kilka zdjęć o wschodzie i chłonę ciszę i majestat tego miejsca. Jako że Fedor jedzie w tym samym kierunku co my, postanawiamy przez jakiś czas jechać razem.
Zaczynamy od zjazdu, gdzie przeżywam chwilę grozy, widząc przed sobą Martę, która w spektakularny sposób unika soczystej gleby. Mam taką zasadę, że jak nie znam zjazdu to nie szarżuję. Jadę więc ostatni i obserwuję, co dzieje się przede mną. Marta zazwyczaj jedzie za mną, tym razem jednak prowadzi Fedor, a tuż za nim, koło w koło jedzie Marta.
Jesteśmy w lesie, poranek jest rześki, a na drodze gdzieniegdzie widać zielone placki w postaci mchu. Na jednym z zakrętów w prawo Fedor pojechał za szybko, ale szersza opona jakoś sobie z tym poradziła. Zaraz za nim Marta daje po hamulcach, zarzuca ją najpierw w lewo, zaraz potem w prawo, później znów w lewo, po czym wychodzi z tego cało. Pokaz najwyższej kontroli nad rowerem.
Gdy do niej dojeżdżam jest blada jak ściana, a mnie rozpiera duma, że tak wspaniale sobie poradziła.
Zatrzymujemy się we wciętej w strzeliste góry dolinie, gdzie uzupełniamy wodę. Nie jesteśmy tu sami, dwójka motocyklistów, która wczoraj nas mijała, właśnie tutaj spędziła noc.
To Ania i Nacho, Polka i Hiszpan, którzy przejeżdżają całą Europę swoją wysłużoną Hondą Africa Twin. Wymieniamy kilka zdań i jedziemy dalej. Droga jest cudowna, praktycznie zerowy ruch, tylko przestrzeń i góry.
Wspinamy się też na bonusową górę o wysokości nieco powyżej 2000m. W dużej mierze robimy to dla Fedora, który bardzo chciał przekroczyć po raz pierwszy podczas swojej wyprawy właśnie tę granicę. Udaje nam się to, choć musieliśmy się mocno natrudzić. Droga była stroma, a teren wymagający. Jednak warto było, z góry roztaczał się niesamowity widok.
Na zjeździe zatrzymałem się jeszcze, żeby zrobić zdjęcie, tuż obok przystanął Fedor. Widzę, że grzebie w swojej torbie, wyrzuca z niej prawie wszystko. Widocznie czegoś szuka. Po chwili wyciąga śnieżnobiałą, piękną regionalną koszulę. Było to dla mnie o tyle zaskakujące, że jego rowerowy strój i cały rower określiłbym jako jeden wielki bałagan. Ta biała koszula to była ostatnia rzecz, jakiej bym się spodziewał. Fedor wytłumaczył mi, że wozi ją ze sobą zawsze i zakłada w ważnych dla niego momentach i miejscach, żeby zrobić zdjęcie.
Proszę go, żeby mi zapozował i przy okazji robię portret do swojej galerii.
Czeka nas długi zjazd do miasta Zablijak, postanawiamy więc się ubrać. Na parkingu znów spotykamy naszych znajomych motocyklistów. Rozmowa się klei, postanawiamy więc przenieść ją i spotkać się na dole. Cevapy, piwo, odrobina Rakiji i rozmowa z fascynującymi ludźmi – to są te chwile, które prawdziwie budują podróż i są dla nas najbardziej wartościowe. Żegnamy się serdecznie i każdy rusza w swoją stronę.
Dzień się jednak nie kończy, bowiem czeka nas jeszcze prawdziwy deser. Kierujemy się w stronę przełęczy Sedlo (Prevoj Sedlo), położonej w samym sercu parku narodowego Durmitor. Pogoda jest perfekcyjna, zaraz zacznie się złota godzina.
Chłoniemy ten spektakl wszystkimi zmysłami i nigdzie się nie śpieszymy. U góry podejmujemy jedyną słuszną decyzję – zostajemy tutaj na noc. Skręcamy w boczną szutrową drogę tuż pod przełęczą, żeby po kilkuset metrach znaleźć się w miejscu tak spektakularnym, że żadne słowa nie są w stanie tego opisać.
To zdjęcie z oświetlonym namiotem z okładki, zostało zrobione właśnie tam. Wstałem na siku koło 3 nad ranem i zobaczyłem takie niebo, jakiego chyba nie widziałem nigdy. Magia.
Rano jest jeszcze lepiej. Widzimy jak na dłoni, w jak przepięknym miejscu się znaleźliśmy. Na dodatek nie jesteśmy sami. Towarzyszy nam pasterski pies, przed którym tyle razy nas ostrzegano. Tymczasem psina przyszła do nas o świcie i po chwili niepewności z obu stron została z nami na kilka dłuższych chwil.
Pyszne śniadanie, świeżo zrobiona kawa, spacer na boso po trawie z psiną, słońce nad głową i góry przed oczami. Trwaj chwilo, trwaj, jesteś taka piękna.
Ruszamy dalej, z każdą minutą i każdym metrem zostawiając za sobą coraz więcej tej ziemi, która tak nas zauroczyła.
Czarnogóra była niczym wakacyjna nastoletnia miłostka, bez problemów, napięć, dorosłych decyzji i deklaracji na całe życie. Była niczym powiew świeżości wiosennego powietrza, który po długiej zimie smaga twoje policzki. Zamykasz oczy i bierzesz głęboki wdech czując, jak natura wypełnia twoje ciało. Taka właśnie była Czarnogóra.
Echa Transcontinental Race
Zanim jednak dotarliśmy z powrotem do Bośni czekała nas jeszcze jedna droga. To trasa oznaczona numerem E762. Ciekawostka, właśnie tą drogą jechała znaczna część uczestników zeszłorocznego wyścigu Transcontinental Race, nieopodal zaczynał się obowiązkowy odcinek specjalny.
Tymczasem nad naszymi głowami od kilku godzin chmury dawały jednoznacznie znać, że pogoda się zmienia. Spadło kilka kropel i zaczęło grzmieć, a my nie wiedzieliśmy do końca, gdzie chcemy się podziać. Z drogą, którą chcieliśmy jechać był tylko jeden problem. Ślad rysowany na Stravie pokazywał jakieś niewyobrażalne przewyższenia rzędu 2000m na 20km. Od razu stwierdziłem, że coś tu jest nie tak. Faktem jednak było, że czekała nas niewiadoma, na którą akurat niespecjalnie mieliśmy ochotę. Byliśmy zmęczeni, dzień chylił się ku końcowi, pogoda straszyła, a do domu daleko. Próbowałem zasięgnąć języka u stojącego na parkingu kierowcy, ale nie mówił po angielsku. W końcu jednak zobaczyliśmy parę kolarzy, którzy przyjechali właśnie z drugiej strony. Zatrzymuję ich i pytam o drogę. Uspokajają nas i mówią, że nie licząc kilku zmarszczek jest w zasadzie płasko (w rzeczywistości w naszym kierunku było sporo w dół). Kamień z serca.
Wszystko dobrze się skończyło, droga okazała się być niezwykle widowiskowa, obfitowała też w niezliczoną ilość tuneli. Zapewne to właśnie one były odpowiedzialne za te przekłamania na Stravie. Ślad po prostu biegł na wprost, zbierając po drodze wszystkie poziomice.
A para, którą pytaliśmy o drogę? To dwójka Szwajcarów, którzy wybrali się na bajkpakingową wyprawę z Zurychu do Aten. Rower to jest świat.
KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ
część druga
Cześć druga epickiej bikepackingowej przygody na Bałkanach autorstwa Krzysztofa Skowrońskiego.…
Więcej
[…] […]