Skip to main content

Stówa! Stówę na gravelu, nawet po górach, robi się w parę godzin. Nie potrzeba do tego namiotów, hamaków, śpiworów, gazu, palnika ani nawet kubeczków. Zwłaszcza w cywilizowanych Czechach, półtora godziny samochodem od domu! Nie pamiętam już, dlaczego postanowiliśmy rozłożyć tego tripa na pół. Dla zabawy w podróżników? Spania w hamaku? Sunseciku z dala od domu? Czy dla setnego w tym roku zdania “Cieszę się, że mogę tu z wami być”.

Sudety, prawie Beskidy

Zaczęliśmy w Opavie, w południe, a może trochę po. Przemknęliśmy autostradą A1, która na granicy zmieniła się w D1, później czeską ekspresówką numer 11, tą, która podczas budowy poszarpała moje czeskie pagórki i kazała przeorganizować weekendowe rundy. Ta sama jedenastka wyludniła i „wysamochodowała” później całą sieć wąskich, pofałdowanych asfaltów w tamtej części Gór Odrzańskich, czyniąc z nich szosowy raj dla mieszkańców polsko-czeskiego pogranicza na zachód od Beskidów.

Opava powitała nas zielenią i spokojem miasta, które nie musi niczego udowadniać. Jakby wiedziała, że nie jest ani Praga, ani Brnem, i dobrze jej z tym – Mikro-Wiedeń 15 kilometrów od polskiej granicy. Zgubiliśmy się już po kilometrze, wyrzucani co chwilę na mielizny poza trasą, rowerowi rozbitkowie, którzy przybijają na swojej tratwie do każdego brzegu w poszukiwaniu pożywienia i trunków. Tutaj daliśmy się zwieść mocnemu beatowi dobiegającemu z parkowej zatoki i olbrzymiej ilości małych rowerków pluskających się na falach toru do BMX racingu.

BMX racing i Arabella

Trochę jak ziarenka śrutu wstrzelone przez totalny przypadek w dziurę w płocie – oni, którzy potrafią jeździć i my, którzy potrafimy spakować się na jedną noc w dwa worki przytroczone do roweru. Przy filigranowych rowerkach zawodników moje żółte Rondo RUUT CF1 G2 Curry wygląda jak nowoczesny kombajn pozyskany z unijnych funduszy zaparkowany przy grabiach do liści. Beat, czeski komentator krzyczący z głośników, dzieciaki na zmianę raz w powietrzu, raz na jednym kole w kontrolowanym manualu, dylematy: patrzeć czy focić, widzowie, kibice, rodzice, starzy wyjadacze, opaleni, ładni i nieładni, zwykli i niezwykli. Parę metrów dalej, na ławce starszy pan w lnianych spodniach czyta gazetę, jakby wciąż był 1998. Albo jakby wciąż była tu Czechosłowacja, a w TV leciała Arabella

Ten vibe jak rum zaszumiał nam w głowach, garminy poinformowały o zejściu z kursu, a my to zignorowaliśmy, jakbyśmy przeszli właśnie na ręczne sterowanie trasą, czasem, sobą. Ruszyliśmy dalej, już bez frustracji, bez googlowania objazdów, bez przeliczania czasu dojazdu. Mapy papierowe nie miałyby dla nas większego sensu, a jednak właśnie tak się czuliśmy – jakbyśmy jechali według mapy z lat 90., gdzie droga oznaczała tylko jedno: możliwość. 

Za Opavą zaczęła się opowieść. Już nie miejska, nie przelotowa. Ta właściwa. Właściwa podróż zaczęła się wtedy, kiedy przestaliśmy myśleć o tym, gdzie jesteśmy.

Czereśnie rwane prosto z drzewa

Zaskoczyły nas jak dzieciństwo, które nagle wraca w pełnej rozdzielczości – z językiem zabarwionym na fioletowo, z sokiem cieknącym po brodzie, z brakiem wstydu i potrzebą jeszcze. Drzewa rosły tuż przy drodze. Zbyt blisko, żeby nie zauważyć. Zbyt nisko, żeby nie sięgnąć. Hamulec, but przekręcony nad pedałem, noga nad siodełkiem, rower położony w trawie. Bez pytania. Bez planu. Słodkie, prawie czarne, nabrzmiałe od soku. Zjadłam garść i wytarłam dłonie o kolano. Ktoś powiedział, że to najlepszy moment dnia. Ktoś inny, że w życiu nie smakowało lepiej. A przecież nie były wyjątkowe. Ot, zwykłe czereśnie przy drodze. Ale może właśnie dlatego. Bo nie były zaplanowane, nie były przewidziane w trasie, nie miały być „highlightem dnia”. Przyszły, jak wszystko, co dobre w tej podróży – znienacka i bez fajerwerków.

Staliśmy tak chwilę, żując powoli, śmiejąc się do tych czereśniowych naręczy nad głowami i plując pestkami w zieleń. Nie było niczego więcej do zrobienia. Nie było powodu, żeby się spieszyć. A potem ruszyliśmy dalej. Cisza między nami miała teraz smak pestki czereśni – lekko gorzki, mocno letni, idealny. Słowa były nam kompletnie niepotrzebne. Zrobiliśmy sobie urlop od nazywania spraw i rzeczy. Bez nazw one nadal istniały, ale bez nazw ważyły znacznie mniej.

Dżakartowice

Betonowa wieża ciśnień wpisana jest w krajobraz jak ołówek zgubiony na trawniku. Pasuje i nie pasuje. Zboże jest jeszcze zielonkawe, a my pokonujemy pierwszy terenowy podjazd, który dziś, a znam go dobrze, w ogóle nie wydaje mi podjazdem. To ten brak pośpiechu – mogę podjechać go tak wolno, jak tylko mam ochotę, mogę się nawet zatrzymać i zrobić zdjęcie wstecz. Nigdy tego jeszcze tutaj nie zrobiłam. Podjazd to podjazd – podjazdy podjeżdża się z godnością, do szczytu, do zadyszki! 

Jakartovice czytamy przez „dż” na początku. Tak brzmi bardziej wyraziście, i mniej poważnie… Jedziemy tak powoli, że już wolniej się nie da i szukamy sklepu. Krajobraz zmienia się, jest sucho jak na południu Europy, a nam jest zwyczajnie dobrze. Opava 17, Olomouc 58 – jesteśmy nigdzie, zgubieni i odnalezieni w centrum układu słonecznego, jakiegoś, w odległej galaktyce – w Potravinách Slunce.

Potraviny Slunce

Właściciel sklepu z artykułami spożywczymi Słońce jest Azjatą o przyjemnej twarzy i porozumiewa się z nami w większości za pomocą uniwersalnych gestów – takich jak uniesienie zielonej plastikowej skrzynki nad głowę, ustawienie jej do góry dnem na chodniku i zaproszenie dłonią do posadzenia czterech liter w celu spożycia zakupionego napoju. “Tutaj dziś będzie się działo życie,” mówią te znaki. Sam sklep z pewnością pamięta czasy, gdy butelki zwrotne nie były hipsterskim gestem, tylko koniecznością. Upstrzony plastikowymi kwiatami, wiatraczkami i sadzonkami roślin na froncie, wewnątrz kryje czeskie specjały, z których komponujemy menu na kolację. Tuńczyk, chińskie zupki, ciastka i puszkowany Radegast. Siadamy. Zgrzyt plastiku na betonowej nawierzchni chodnika to nasz dźwięk odpoczynku. Otwieramy zimne butelki. Piana wycieka na palce. Słońce rozpuszcza asfalt na naszych oczach. Nic więcej nie trzeba. Mamy tu czas do 18:00.

Zupełnie znikąd pojawia się kobieta. “Przepraszam,” mówi, “Możecie mi przeczytać, czy te drożdże są na pół kilo mąki”. Przejmuję od niej małą saszetkę, wytężam przepalony słońcem wzrok krótkowidza i szukam czegoś, żeby potwierdzić informację. Tak, pół kilo. A dokąd jedziemy? Dalej, w stronę Vitkova i z powrotem do Opavy. Musimy uważać z tym piwem, bo oni w telewizji ciągle gadają o rowerzystach, co piją i jeżdżą. Uważamy i zaraz wjeżdżamy do lasu. Śmieje się i klepie mnie po ramieniu, oni też tak jeździli, ona rozumie… Ja też się uśmiecham.

Nie pamiętam, kiedy ostatnio świat tak bardzo zgadzał się na moją obecność. Bez wyrzutów sumienia, bez konieczności, bez czekających spraw. Tylko ja, skrzynka po piwie i cień sklepu, który ma w nazwie słońce.

Zaplanuj zmianę planów

Znów są podjazdy. Tak dobrze znam tę trasę, że irytuję się, że sklep trochę nam ją skrócił i że „oni” nie zobaczą czegoś po drodze. Zalanych wodą dołów po eksploatacji łupka, czeskich domków letniskowych powciskanych w łupkowe wzgórze, mchów na kamieniach i mojej kopalni podstawek pod kubeczki. Żadna strata, myślę, oni nawet nie będą wiedzieć, że coś ich omija. Czy umiem to przełknąć? Umiem. Chyba umiem. Chyba nawet mi z tym lepiej… Zalew Slezska Harta znów wygląda jak kadr wycięty z filmu, jak screenshot wizji Lema. Dziwna budowla na środku jeziora i wielka betonowa tama wśród rumowiska po drugiej stronie drogi prowadzącej jej koroną. Zjeżdżamy do rzeki, od tego momentu Moravica poprowadzi nas dalej. Najpierw ostro w dół wąskim asfaltem, potem łagodniej wzdłuż brzegu, w cieniu drzew, wśród dźwięków, które przypominają dzieciństwo spędzane u babci na działce: szemrząca woda, pojedynczy ptak, szelest liści, rower skaczący na starej nawierzchni. 

Polana

Ścieżka się zacieśnia, kamienie wyrastają z ziemi jak kości, gałęzie biją po ramionach. Rondo robi się nerwowe, już nie jest tym koniem zaprzęgowym, który spokojnie ciągnął wóz na łagodnych resorach. Teraz wierzga przednimi nogami i przeskakuje niespodziewanie między kamieniami, spłoszony, jakby otaczały go wilki. Schodzę z roweru. Tym bardziej, że robi się ciemno, a ja reaguję już stanowczo za wolno. 

Coraz więcej powalonych drzew. Ktoś kiedyś próbował tu coś oczyścić, ale natura nie lubi prostych rozwiązań. Zaczynamy przedzierać się przez plątaninę pni, ściółki i czegoś, co przypomina puszczony samopas chaos. Wszystko wokół trzeszczy, pęka pod stopami, pachnie żywicą, kurzem i zmęczeniem. Zatrzymujemy się. Jest coś po lewej – niepozorna szczelina między modrzewiami, jak zaproszenie od lasu, które nie było wysłane do nikogo konkretnego, a jednak trafia prosto do nas. Polana. Nie taka z przewodników. Nie wygładzona ani gotowa. Taka, którą trzeba przecierać spojrzeniem, żeby w ogóle ją zobaczyć. Łupki rozrzucone w trawach jak fragmenty zbroi, mech suchy jak kartka papieru, cisza gruba i pulsująca. Nie ma ścieżek, nie ma śladów, nie ma zasięgu. Jest miejsce. I zgoda.

Rozpinamy hamaki. Jeden, drugi, trzeci, jak sieci między drzewami. Zdejmuję buty i idę boso przez mech, czując pod stopami każdą skrzypiącą łodygę. Na kolację sałatka z tuńczyka i makaronu, puszka Kaiser Franz Josef, jak relikwia z innego świata.

– Coś puścić?

– Nie wiem. Może nic nie puszczajmy.

– No to dobra.

I tak głośniczek cichnie. I tak świat znowu się wyostrza. Słychać, jak jęczy lina w hamaku. Jak ktoś przełyka łyk morelowej nalewki. Jak las oddycha. Patrzę w korony drzew. Nie myślę o niczym. I chyba właśnie o to chodziło. W nocy słyszę sarnę. Nie lubię tego dźwięku, jest ostry, straszny, może straszniejszy nawet od ryku jeleni we wrześniowych górach, straszniejszy od ciszy, gdy w pobliżu grasuje niedźwiedź. Chyba się nie boję. Chyba zaraz zasnę. 

Poranek jest świetlisty, a polana wciąż jest równie piękna jak w nocy. Kawa kapie do garnuszka, głośnik milczy, mech dalej szeleści pod stopami, dokładnie tak jak robił to wieczorem. Nikt się nie spieszy. Z polany wygoni nas głód i przemożna ochota na słodzone mleczko Piknik

Dla niektórych Barcelona, dla innych Budišov nad Budišovkou

W tych górach każdy niemal drogowskaz wysyła cię do Budišova nad Budišovkou (czytaj: Budiszowa nad Budiszowką). Opava mnie nie dziwi, podobnie jak Ostrava, która w tej części Oderskich vrchów pojawia się rzadziej, bo tu nikt o niej nie pamięta i nikogo nie obchodzi ten przemysłowy moloch po drugiej stronie Bramy Morawskiej. A Budišov nad Budišovkou, poza tym że brzmi abstrakcyjnie niepoważnie, zdaje się być Barceloną tej części świata – każdy najwyraźniej chce tam dotrzeć, to miejsce numero uno, ultimate destination. Za każdym razem, gdy tędy jadę, znaki krzyczą “Nie byłaś w Budišovie? Kurwa, musisz jechać!” A ja przeliczam kilometry i mówię: “Stary, nie dziś. Wyjdzie mi ponad dwieście, dziś nie dam rady.” I jadę swoje, a Barcelona na Budišovkou, stolica łupkowej krainy, czeka…

W Budišovie nad Budišovkou jest sklep, nawet kilka. Otwarte. Jemy wszystko, naprawdę wszystko! Rohliki, wędzone korbacze, lody, arbuzy, mleczko Piknik, maślane herbatniki i Radegasta! Siadamy na trawie pod wielkim cisem i gapimy się na wybrukowany rynek, na którym honorowe miejsce otrzymała żeliwna uliczna pompa – niemożliwe, żeby działała, a jednak – strumień zimnej, orzeźwiającej wody puszczony na kark i spoconą głowę jest jak wyjście na przerwę z lekcji, na której facetka się uwzięła i pyta wszystkich na wyrywki. „Gdyby nie drogie rowerki i wszystkie te raphy i PNS-y, bylibyśmy zwykłymi menalami,” mówi Redaktor, a ja nie mam w ogóle ochoty tego analizować. I co mi zrobicie?

Piękni, starzy, wolni, powolni

Nie patrzymy na zegarki. Nie liczymy kilometrów, przewyższeń, kalorii ani minut postojów. Wszystko rozciąga się między jednym zachwytem a drugim. Zatrzymujemy się co chwilę – na zdjęcie, na łyk, na nic. Na to, że ślimak przechodzi przez drogę, na cień drzewa, szum rzeki, który znów zmienił ton, choć płynie z nami od rana.

Chcę opowiadać, co mijamy. O tym, że zaraz będą skały, że po lewej powinna być kapliczka, że za chwilę remiza z niebieskimi bramami, które zawsze wyglądały jak oczy bajkowego zwierzęcia. Ale potem orientuję się, że to zupełnie nieważne. Bo wszystko, co trzeba, już tu jest. Nie ma znaczenia, czy ktoś zauważy, czy się zachwyci, czy zapamięta. Rzeczy dzieją się i tak. Krajobraz toczy się przed nami jak film, który nie potrzebuje narratora.

Stół pokryty ceratą

A jednak… Jest jedno miejsce, do którego chcę dotrzeć. Jedno, które nie chce się samo wydarzyć – które trzeba wybrać. Mała knajpka. Taka spoza TripAdvisora, bez rezerwacji, bez terminala, bez internetu. Za to z dwiema ławkami, starszym małżeństwem w okienku na wysokości kolan i menu, które mieści się w trzech słowach: piwo, kofola, chrupki. Płaci się tylko w koronach. Nie ma zasięgu. Przy knajpie biegnie akwedukt*. Woda płynie w nim jakby nie zauważyła, że świat się zmienił.

Siedzimy przy stole pokrytym ceratą. To jest mój punkt kontrolny. Moja meta bez mety. Nie wiem, jak się nazywa ta wieś, ani ta knajpa. Nie potrzebuję tego wiedzieć. Wiem tylko, że dobrze tu być. Że dobrze tu nie myśleć o trasie, nie wiedzieć, co dalej, i nie planować niczego poza tym, żeby chrupki nie zmiękły od upału.

*Weisshuhnův kanál – kanał, akwedukt o długości 3,6 kilometra, który prowadzi wodę do fabryki papieru. Zbudowany pod koniec XIX wieku przez Carla Weisshuhna, miejscowego przedsiębiorcę.

Znośna lekkość bytu

Akwedukt prowadzi nas aż do asfaltu. Morawica biegnie gdzieś dołem, my trawersem biegniemy po wzgórzu. Hradec nad Moravici mruga do nas wszystkimi swoimi zamkowymi oczami z przeciwległego wzgórza. Rowery same jadą. Rzeka prowadzi nas w dół ku Opavie. Dajemy się jej porwać.  Światło inne, nogi cięższe, w głowie cicho. Miasto przyjmuje nas bez fanfar. Bez napisu „meta”, bez tabliczki „dziękujemy za udział”. Jest po prostu znowu tutaj. A my – znowu w nim.

I przychodzi ten moment. To „dlaczego to już koniec”. To „może byśmy jeszcze gdzieś…”, „może by się zgubić jeszcze raz, na chwilę”. Ale ciało już wie. I rower wie. I rzeka też wie. A Strava mówi „below weekly average”.

Bo czasem chodzi o średnią i waty, a czasem chodzi o czereśnie, łupki i fistaszkowe chrupki. O głośnik, który zamilkł, rozmowę o drożdżach, dotyk mchu i dźwięki, które lubię. O to, że można się zgubić i być dokładnie tam, gdzie się powinno.

Jestem zmęczona.

Szczęśliwa.

I trochę smutna.

I tak ma być.

VeloPlanner


Tekst: Anna Tkocz
Zdjęcia: Anna Tkocz, Michał Góźdź