/

Komoot Women Montañas Vacías

10 minut czytania

Przepis na udaną przygodę? 57 kobiet z różnych zakątków świata, 680 km hiszpańskich szutrów i wąskich asfaltów, tydzień czasu i chęć przeżycia czegoś wyjątkowego. Słońce? Nie było go za wiele, ale krążyło w nas tyle dobrej energii, że i bez niego się obeszło.

30 sekund

Pod koniec kwietnia wzięłam udział w rajdzie Komoot Women Montañas Vacias. Przedsięwzięcie zorganizował Komoot, aplikacja do planowania tras rowerowych i pieszych. Jest to impreza darmowa i self-supported (każdy wiezie swój sprzęt do spania i jedzenie), jednak ilość miejsc jest ograniczona. W tym roku rozeszły się w 30 sekund po tym jak Lael Wilcox ogłosiła zapisy na swoim profilu na Instagramie. Już przez sam fakt możliwości uczestniczenia w tym przedsięwzięciu czułam, że to będzie coś wyjątkowego. Do tego WMV to jednocześnie początek mojej kilkumiesięcznej bikepackingowej przygody. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego startu.

26 kwietnia

26go kwietnia, już trzeci rok z rzędu spakowałam swój dobytek w dwa kartony, które poczekają na mnie do zimy w garażu znajomego i opuściłam Teneryfę na sezon letni w poszukiwaniu przygód oraz nowych miejsc do eksploracji na dwóch kółkach. Lot do Walencji, a później dwa dni jazdy przez via verde Ojos Negros – jedną z wielu tras rowerowych w Hiszpanii poprowadzoną starymi torami kolejowymi. Dojeżdżam do Teruelu, który jest punktem startowym i końcowym naszej pętli. Nie znam żadnej z uczestniczek. Ktoś na grupowym czacie zaprasza na aperitivo do dużego domu, w którym noc spędza 10 z dziewczyn. Dołączam, i tak poznaje Adelaide z Francji, z którą jadę sporą część trasy. Wieczorem spotykamy się na wspólny obiad. Poznaję tyle nowych osób, że nie jestem w stanie zapamiętać wszystkich imion. Siedzę przy stoliku z Josie, która przyleciała aż ze Stanów Zjednoczonych. Pochodzi z Wietnamu, ma amputowaną rękę i jeździ z protezą. Jednak nie przeszkadza jej to w wyprzedzaniu mnie na kamienistych zjazdach kilka dni później. Jej rower zaginął w transporcie i nie będzie w stanie ruszyć z nami następnego dnia. Zamiast się tym przejmować, tryska pozytywną energią i wykazuje pełny optymizm w związku z tym, że znalazła się tu, gdzie jest. Rower ostatecznie dociera dwa dni później. Przy obiedzie Josie opowiada nam o tym, jak walczy o to, żeby kolarstwo górskie znalazło się na paraolimpiadzie. Tłumaczy, że kolarstwo torowe na paraolimpiadzie, to lekki paradoks. Każda osoba z niepełnosprawnością powinna dosłownie i w przenośni: 'obrać swoją ścieżkę’, a nie 'jechać wyznaczonym torem’. Josie jest inspiracją, tak jak każda z tych 57 babeczek.

Lael

Czas na powitania i przemowy. Lael (legenda rowerowych ultra dystansów, która nas tu zebrała), Gaby (Global Community Manager w Komoot, która zorganizowała ten event) i Ernesto (który zaprojektował trasę) zabierają po kolei głos. Planuje atmosfera ekscytacji. Ernesto jest bardzo poruszony tym, co ma nastąpić w kolejnym tygodniu. W jego oku kręci się łza, kiedy do nas przemawia. Rozdaje każdej z nas obrazek z trasy, który sam narysował, zeskanował, a później ręcznie pomalował każdą z 57 kopii… To dopiero pierwszy wieczór, a ja już jestem napełniona mnóstwem wrażeń. Wiem, że to będzie intensywny tydzień, nie tylko pod względem ilości kilometrów do przejechania.

Ranek

Rano spotykamy się na głównym placu Teruelu. Oglądamy swoje setupy i pijemy kawę, a Rue (partnerka Lael) robi każdej z nas zdjęcie z rowerem. Listę uczestniczek z tymi właśnie zdjęciami można obejrzeć tu: https://bikepacking.com/plog/women-of-2022-montanas-vacias-rally/.

Zaczynamy

Około godziny 9 wyruszamy. Świeci słońce i jest ciepło. Zaczynam pedałować i ogarnia mnie spokój. Ostatnie kilka tygodni minęło w pośpiechu. Kończenie projektu w pracy, pakowanie wszystkiego w kartony, szybkie odwiedziny w Polsce w międzyczasie… Ale teraz jadę. Już nie myślę co spakować, a czego nie. Już nie myślę, czy zdążę na samolot. Nie sprawdzam pogody, ani nie analizuję trasy. Jadę. Tu i teraz. A w środku czuję, że będzie dobrze.

Po kilkunastu kilometrach formują się grupy. Jadę trochę z ludźmi, trochę sama. Po 30 km przy punkcie widokowym czeka nas niespodzianka. To Ernesto z jego żoną przygotowali dla nas mini bufet. 

Kolejny postój to historyczne miasteczko Albarracín z wieżą z X wieku. Robi wrażenie, jednak zostało umieszczone na trasie głównie ze względów turystycznych. Trasa Montañas Vacias to obszar, który zamieszkuje mniej niż jedna osoba na kilometr kwadratowy. Zwany jest on 'Spanish Lapland’ ze względu na małą populację oraz duże wahania temperatur. W lecie sięgają one do ponad 30 kilku stopni, natomiast w zimie potrafią spaść do -15 stopni. Przy planowaniu trasy Ernesto poprowadził ją przez małe miasteczka, które powoli wymierają, właśnie po to, aby podtrzymać je przy życiu. Zamieszkują je głównie starsi ludzie, duża część barów pozamykała się, a w wielu z nich nie ma sklepu. Zamiast tego furgonetka z produktami spożywczymi przyjeżdża raz w tygodniu zaopatrując mieszkańców w to, czego potrzebują. Dzięki trasie Ernesto, jeden z barów był w stanie ponownie się otworzyć po 10 latach!

Jemy patatas bravas siedząc na rynku w Albarracín. Po lunchu czeka nas półgodzinny 'hike a bike’, który otwiera robiące wrażenie widoki na całe miasteczko. Dalej są tylko pola, łąki i przestrzeń. Dużo otwartej przestrzeni dającej niesamowite poczucie wolności. Wzdłuż trasy jest aż 20 refugios – kamiennych schronów turystycznych. W niektórych jest miejsce na ognisko i kamienne łóżka, inne to po prostu prowizoryczne schronienie w rasie niepogody. Dojeżdżam do jednego z nich oznaczonego w przewodniku jako położone w wyjątkowo ładnej lokalizacji (przewodnik można znaleźć na stronie montanasvacias.com). Jest tam wieża widokowa z drewnianym domkiem, kamienne schronisko oraz źródło z wodą pitną. Na miejscu jest już kilka innych dziewczyn, a po mnie dojeżdżają kolejne, łącznie około 10 osób. Przyrządzamy jedzenie przywiezione w naszych tobołkach. Dochodzi pora zachodu słońca. Kiedy wszyscy rozkładają namioty, idę wziąć lodowaty prysznic w strumieniu, a później lokuję się w drewnianej budce na wieży widokowej. Zanim pójdę spać wystawiam głowę w śpiworze na zewnątrz i oglądam bezchmurne gwiaździste niebo. Wysypiam się wspaniale.

Skrzydełka z kurczaka

Drugiego dnia tworzą się mniejsze grupki, które będą mniej lub bardziej dynamiczne do końca rajdu. Jedziemy rozległymi wzgórzami. Być może nie ma tu 'spektakularnych’ widoków, ale tą trasę się po prostu czuje. Bliskość z naturą, nietknięty teren, cisza. Jednym ze zmartwień Ernesto jest właśnie to, że jeśli Montañas Vacias stanie się zbyt popularne, straci swój urok. Dojeżdżam z dwoma dziewczynami z Montany, USA, do jedynego baru w ciągu tego dnia. Chcę zamówić porządny obiad, ale właścicielka mówi, że zostały tylko skrzydełka z kurczaka. Lokalni ludzie nie są przygotowani na tak dużą grupę, prawdopodobnie największą jaka kiedykolwiek odwiedziła ten bar. Nie lubię skrzydełek, jednak te smakują wybornie. Dojeżdżamy do refugio, gdzie jest też fontanna z wodą pitną, i tam rozbijamy się nad rzeką. Rześka kąpiel i zasypiam jak dziecko.

Dzień trzeci

Następnego ranka ruszamy wcześnie, w dolinie jest jeszcze szron. Krajobraz się zmienia i przejeżdżamy wśród ogromnych formacji skalnych, które mienią się na czerwono w promieniach porannego słońca. Kilkanaście kilometrów dalej spotykamy około 20 dziewczyn, które zostały na noc na kempingu. Dalej jadę z Adelaide, Jeanne i Sopie – wszystkie są z Francji. W takim składzie pokonujemy większość pozostałej części trasy. Dojeżdżamy do lazurowej rzeki z naturalnym basenem. Jest jeszcze chłodno, ale jedziemy wzdłuż tej rzeki przez połowę dnia i około południa robię przerwę na piknik i orzeźwiającą kąpiel. Na nocleg ląduje na jednym ze wzgórz, gdzie jest 10 innych dziewczyn. Kończymy jeść, kiedy zalewa nas fala deszczu. Chwilę później niebo się rozpogadza i wystawiamy głowy z namiotów, żeby podziwiać zachód słońca. 

Dzień czwarty

Czwartego dnia pedałujemy przez iglaste lasy i przez rozległe wzgórza. Po południu przychodzi burza i tak ma padać całą noc. Spora część osób znajduje zakwaterowanie w jednym z miasteczek. Jadę tego dnia z Sophie. Kiedy dojeżdżamy do miasteczka, gdzie jest spora część dziewczyn, nie ma już żadnych wolnych noclegów. Chwilę później dojeżdża Su, która pochodzi z Chin, ale mieszka obecnie w Berlinie. W tym roku wystartuje w Transcontinental Race. Tej nocy w trójkę lądujemy w ratuszu miasta, który otwierają dla nas ludzie z miasteczka. Mościmy się wygodnie na podłodze, ładujemy telefony, suszymy ubrania i zasypiamy błogim snem.

Dzień piąty

Trasę na kolejny dzień zalał deszcz. Ernesto doradza nam szosową alternatywę, jednak część osób, w tym ja, decyduje się podążać oryginalną trasą. Najpier jedziemy, później pchamy rowery w błocie, a kiedy całkiem zalepiają się kleistą gliną, niesiemy je na ramieniu. Sprawia nam to szczególnego rodzaju dziecięcą przyjemność. Ahoj przygodo! Dojeżdżam do miasteczka Alobras, widzę rowery ustawione przy wejściu do jednego z domów. Jest to tak jakby dom gościnny, gdzie serwowane jest też jedzenie. Jednak nie ma tam menu ani stolików. Są za to fotele, kominek i długa ława, przy której siadamy. Właściciel przynosi chleb, sałatkę, patatas bravas, fasolkę na ciepło, tortilla espanola (gruby omlet z jajek i ziemniaków) i wino. Czujemy się jak w domu, jak jedna wielka rodzina. Po posiłku otwiera przed nami lodówkę i pyta, co chcemy na deser. Oferuje truskawki, jogurt, ciastka i kawę. Kilka dziewczyn pomaga mu myć naczynia, resztą zbiera wszystko ze stołu. Płacimy symboliczną, jak na taki posiłek kwotę, i jedziemy dalej. Ta noc jest znowu deszczowa, a kolejnego dnia czeka nas najdłuższy podjazd trasy, więc dużą grupą logujemy się w hotelu.

Jalavambre

Jalavambre – tak nazywa się szczyt na który wjeżdżamy przedostatniego dnia. Liczy 2020 m i prowadzi do niego 30 km szutrowa droga. Jedzie się długo, lecz wspaniale. W połowie zatrzymujemy się w refugio na lunch. Sardynki podczas tej wyprawy stają się naszym chlebem powszednim. Podjazd robi niesamowite wrażenie. Na tych 30 km nie ma nic – żadnych domów, asfaltów, ludzi. Na górze leży jeszcze resztka śniegu. Kiedy dojeżdżamy na szczyt, zaczyna kropić deszcz, który na 25 km zjeździe zamienia się w ulewę. Nikt nie narzeka. Zjeżdżamy do najbliższego miasteczka trzęsąc się zimna i szczerząc zęby w szczekających uśmiechach. Dojeżdżamy do knajpy. Już mieli zamykać, ale dla nas poczekają aż zamówimy i zjemy. Wcinam najlepszą zupę grzybową i frytki ze smażonymi jajkami (typowe w tej okolicy). Zaopatrujemy się w przekąski i dojeżdżamy do kempingu, gdzie tej nocy śpi większość grupy. To ostatnia noc, dlatego chcemy być razem, żeby podzielić się wspólnymi przeżyciami, zjeść razem posiłek… Powoli dociera do nas fakt, że ta piękna przygoda dobiega końca. 

Wieczorem nikt nie pyta jak daleko lub jak szybko reszta przejechała trasę. Natomiast zawsze padają pytania o przeżycia i historie z danego dnia. Różnimy się doświadczeniem, rowerami i sprzętem. Część jedzie w adidasach, na starych rowerach MTB, część tego tygodnia pierwszy raz spała pod namiotem. Chęć przeżycia czegoś wyjątkowego to element, który nas łączy. 

Pożegnań czas

Ostatniego dnia pakujemy namioty i ruszamy grupkami z powrotem do Teruelu. Na ostatnich kilkunastu kilometrach wyjeżdża nam na przeciwko Ernesto i prowadzi nas aż do końca trasy. Widać, że wiele to dla niego znaczy. Wieczorem spotykamy się na mieście na ostatnie wspólne jedzenie. Dzielimy się historiami z trasy. Okazuje się, że jednak jechał z nami jeden chłopak. W brzuchu u Elli, która dzieli się z nami newsem, że jest w 3 miesiącu ciąży. Razem z kilkoma innymi dziewczynami jechała głównie szosową wersję trasy, pokonując jednak podobny dystans i przewyższenie, co reszta. Jest dużo śmiechu, ale i łez. Wiele dziewczyn czuje, że ten tydzień dodał im wiary w siebie, wszystkie czujemy moc tej kobiecej rowerowej społeczności. Uformowały się przyjaźnie, powstały piękne wspomnienia. 4 uczestniczki, w tym Maja, jedyną poza mną pochodząca z Poski, tatuują sobie logo Montañas Vacias! Pożegnania trwają długo. Jeszcze nie wiem, że z częścią dziewczyn nasze drogi przetną się wkrótce. Ostatnią noc spędzam w hotelu razem z Sue. Zostajemy jeszcze długo na placu miasta, który tętni życiem, rozmawiając i pijąc piwo. Minął dopiero ponad tydzień odkąd opuściłam Teneryfę, a moja głowa dostała tyle bodźców, że w moim odczuciu, to jakby miesiąc. Czuję, że właśnie takiej energii potrzebowałam i czekam z niecierpliwością, co jeszcze przyniesie to lato. A jak się później okazało, przyniosło całkiem sporo. Ale o tym następnym razem.

Strona Montañas Vacías: https://montanasvacias.com/

Film, który nakręciła Jeanne: https://bikepacking.com/plog/womens-montanas-vacias-video/

Link do profilu Lael: https://instagram.com/laelwilcox

Niestrudzona rowerowa podróżniczka. Stale w drodze, pokazuje magię kolarstwa od najlepszej strony. Wyjątkowe miejsca, piękne zdjęcia i niesamowite historie. To właśnie Werka!

4.5 2 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Wszyscy potrzebujemy Gravmageddonu!

Następna historia

Torby bikepackingowe RESTRAP – TEST

0
Would love your thoughts, please comment.x