Krajobraz jak z fantasy, tylko z lepszym piwem
Czeska Szwajcaria leży tuż przy niemieckiej granicy, w północno-zachodnich Czechach, w kraju usteckim. Jest naturalnym przedłużeniem niemieckiej Saksońskiej Szwajcarii – obie tworzą razem coś, co geolodzy z wypiekami na twarzy nazywają Pogórzem Łabskim (Elbsandsteingebirge). To taki rejon, gdzie Łaba jeszcze nie wie, że zaraz zmieni się w pełnoprawną europejską rzekę, a piasek przestał być tylko plażą, a stał się skałą.
Czeska Szwajcaria to efekt działania trzech żywiołów:
- Piaskowca, który tu leży jak tort warstwowy, tylko że twardszy.
- Wiatru i wody, które przez miliony lat robiły swoje – żłobiły, rzeźbiły, wycinały, aż powstały wąwozy, labirynty, baszty skalne i przepaści.
- Czasu, którego było aż nadto – mówimy o formacjach sprzed ok. 90 milionów lat, czyli jeszcze zanim na świecie pojawiły się pierwsze gravele (chyba!).




W skrócie: to, co widzimy dzisiaj – te wszystkie skaliste bramy, wąwozy, monolity i ostańce – to wynik długotrwałego rozpadu miękkiego piaskowca. Woda wcinała się w skały, mróz je kruszył, a grawitacja robiła resztę. Dlatego masz tu krajobraz, który wygląda jak krzyżówka Arizony z Jurassic Parkiem, tylko z mniejszą ilością dinozaurów i większą liczbą Niemców na e-bike’ach.
Nazwę „Szwajcaria” wymyślili… niemieccy malarze. W XIX wieku przyjechali tu Friedrich i Carus (tacy artyści-romantycy), spojrzeli na krajobraz i stwierdzili: „Ej, to wygląda jak nasza Szwajcaria, tylko mniej krów”. I tak zostało. Czeska Szwajcaria, mimo że nie ma z Helwetami nic wspólnego, ma PR jak stąd do Zurichu.
VeloPlannerSpanko i logistyka
W samej Czeskiej Szwajcarii nie brakuje ukrytych pensjonatów, domków i campingów, które mają więcej klimatu niż niejeden butikowy hotel z Instagrama. Jeśli kręci cię nocleg w drewnianej chacie na końcu świata, z widokiem na wąwóz i kogutem zamiast budzika – jesteś w dobrym miejscu.
Nie obawiaj się jednak tłumów – tu nie ma „turystycznych molochów”, są za to miasteczka, w których czas się zatrzymał, a gravel czuje się jak u siebie. Klimat? Idealny: czeskie zadupie z duszą, piwem i szutrem na wyciągnięcie ręki.
Ale jeśli zależy ci na logistyce, cywilizacji i szybkim dostępie do tras, to zostają dwie konkretne miejscówki z mapy cywilizowanego gravela. I obie są świetne.
Opcja 1: Krásná Lípa – centrum czeskiego hipsterstwa i rowerowej cywilizacji
Krásná Lípa (czytaj: piękna wieś, ale z browarem i bike-friendly klimatem) to nieoficjalna stolica Czeskiej Szwajcarii. Ma wszystko:
- centrum informacji turystycznej,
- początek wielu tras rowerowych,
- browar Falkenštejn, który produkuje piwo z duszą i drożdżami,



Co ważne – Krásná Lípa leży przy trasie EuroVelo 13 (Szlak Żelaznej Kurtyny), więc infrastruktura dla rowerów jest tu nie tylko obecna, ale wręcz rozbestwiona: stojaki, serwisy, mapki, strzałki, nawet ładowarki do e-bike’ów. Można się poczuć jak w Kopenhadze, tylko z większą ilością podjazdów i mniejszą ilością szwedzkich influencerów.
Opcja 2: Česká Kamenice – mniej znana, ale bardziej klimatyczna
Jeśli chcesz nieco więcej ciszy, kamiennych uliczek i szybkiego hajku na wschód słońca do ruin zamku na wzgórzu, Česká Kamenice może być strzałem w dziesiątkę. To miasteczko z rynkiem jak z bajki, położone na styku trzech krain geograficznych: Czeskiej Szwajcarii, Łużyc i Gór Izerskich. W skrócie: stąd wszędzie blisko… ale nie za blisko.





Gravelowe puzzle
Jeśli uważasz, że góry muszą być wysokie, by robiły wrażenie – Czeska Szwajcaria uprzejmie zaprasza na lekcję pokory. Nie znajdziesz tu alpejskich ścian, podjazdowych serpentyn ani zjazdów, które przyprawiają o drżenie dłoni na klamkach. Zamiast tego czeka krajobraz, który zachwyca nie siłą, lecz detalem – tak precyzyjnym i poruszającym, że nawet najbardziej cyniczny gravelowiec przystaje i mówi: „Ja pierdole, jaka piękna ta planeta*”.

* ten cytat pochodzi z trasy GravON: Three Countries – imprezy gravelowej, której trasa prowadzi również przez Czeską Szwajcarię. Zachwyty nad tym i owym, możecie przeczytać tutaj:
Dlaczego tu jest tak dobrze? Bo wszystko gra: przyroda, trasy, klimat. Czujesz, że jesteś daleko od cywilizacji, ale wciąż masz gdzie zjeść, gdzie spać i którędy wrócić. Możesz jechać szybko albo powoli. Robić waty albo robić zdjęcia. I wszystko – naprawdę wszystko – ma tu sens.
Planowanie trasy w Czeskiej Szwajcarii to jak układanie puzzli, tylko zamiast kawałków kartonu masz szutry premium, czeskie asfalciki i skały. Nie potrzebujesz doktoratu z geodezji – wystarczy dowolna mapa, odrobina intuicji i fantazja. Czeskie szlaki rowerowe są gęste, logiczne i legalne (a to ważne, bo pamiętaj: to park narodowy – jeździmy tylko tam, gdzie wolno).







Góry Łużyckie i Oybin – co poszło nie tak?
Jeśli Czeska Szwajcaria to malownicza, skalna baśń z piaskowca, to Góry Łużyckie to jej mniej znana, ale równie efektowna kuzynka.
Leżą na południe i południowy zachód od Krásnej Lípy i rozciągają się aż do niemieckiej Saksonii. Teoretycznie to już inny region – praktycznie: wszystko da się połączyć w jedną, epicką trasę. To wulkaniczne góry, co sprawia, że krajobraz jest bardziej pofalowany, z masywami o zwartym charakterze. Jest więcej lasu, mniej ludzi, więcej dzikiej przygody i mniej selfie-sticków.
Jeśli planując pętlę przez Góry Łużyckie to nie pomiń Oybin, bo to miejsce, w którym architektura, przyroda i niemiecka estetyka po prostu się nie dogadały. I właśnie dlatego trzeba tam zajechać.
To niby kurort. Zamek, klasztor, skały, widoki, ciuchcia, gospody, emeryci. Brzmi nieźle, dopóki nie zdasz sobie sprawy, że całość wygląda jakby ktoś chciał zbudować średniowieczne uzdrowisko w stylistyce bawarskiego Disneylandu, ale skończył budżet na etapie przystanku kolejki wąskotorowej.
W tle – ruiny zamku Oybin, naprawdę spektakularne, z klasztorem wtopionym w skały jakby robił za makietę w filmie fantasy. Z bliska – domy jak z pocztówek z 1992 roku, pachnące kandelabrami i syropem malinowym. Na ulicach: dorożki, wagoniki i niemieccy turyści z kijami nordic walking.
Ale warto. Bo to idealna kulminacja surrealistycznej rundy przez Góry Łużyckie: najpierw dziki las, techniczne szutry, skalne wąwozy, a potem trafiasz do miejsca, które wygląda jakby wymyślił je Czech z kacem i Niemiec z obsesją na punkcie porządku.
Nie wchodzisz – wskakujesz. Robisz zdjęcie, przecierasz oczy, jesz loda z okienka, kiwasz głową z niedowierzaniem. I wracasz z myślą: „Nie wiem, co to było, ale nigdy więcej.”




Kiedy jechać i na czym
Najlepszy moment na gravelowy wjazd do Czeskiej Szwajcarii? Wiosna albo jesień. W kwietniu, kiedy w dużych górach jeszcze leży śnieg, a góry małe przypominają błotne SPA, tutaj już da się śmigać po suchych szutrach w pełnym gravelowym flow. Z kolei jesień to kolorystyczny nokaut – złoto, czerwienie i mgły o poranku.
Ruch turystyczny? Nie taki diabeł straszny. My byliśmy w majówkowy weekend, czyli teoretycznie apogeum chaosu i grilla – a i tak było zaskakująco spokojnie. Lasy, szutry i cisza. Idealne warunki na rower, kontemplację i pogaduchy z jeleniami.
A na czym jechać? Gravel, wiadomo. Szutry są premium, asfalty jak z bajki, korzenie raczej sporadyczne. Opona 40–45 mm z gładkim bieżnikiem załatwia temat. Właśnie w Czeskiej Szwajcarii zrealizowaliśmy materiał o oponach CST Overton 700x45c i opony właśnie o takim charakterze wydają się idealne na tamtejsze warunki.


To jeszcze nie koniec… ale wystarczy na dziś
Czeską Szwajcarię polecamy z całym przekonaniem i lekkim żalem, że trzeba było w końcu wrócić do domu. To jeden z tych rejonów, które idealnie łączą gravelową przygodę z komfortem, szutrowy flow z dzikością krajobrazu i czeską lekkością bytu z geologiczną pompą.
Ale uwaga: to nie koniec historii. Bo tuż za rogiem czeka Saksońska Szwajcaria – niemiecka siostra Czeskiej, z jeszcze większym rozmachem skalnym, jeszcze bardziej pedantyczną infrastrukturą i… innymi cenami piwa. Ale to już temat na kolejny odcinek premiumów.
Na razie – pakuj gravela, ustaw ciśnienie w oponach, pobierz GPX-a i jedź.
Bo nie wszystko, co dobre, musi boleć w nogach. Czasem wystarczy, że zapiera dech w piersiach.
Tekst: Michał Góźdź
Zdjęcia: Michał Góźdź, Katarzyna Jasińska