/

Race Around Rwanda – Paweł „Piko” Puławski 

12 minut czytania
Paweł „Piko” Puławski

Paweł „Piko” Puławski

Ultra-kolarz, bikepacker, poszukiwacz przygód oraz wielki miłośnik i animator kolarstwa. Wielokrotny finisher największych światowych eventów jak The Transcontinental Race, Indian Pacific Wheel Race, Atlas Mountain Race czy Transiberica oraz twórca czołowych polskich imprez bikepackingowych: Race Through Poland oraz Gravel Attack. W domu mąż, ojciec dwójki dzieci i miłośnik Bullitt'ów.

zdjĘcia

Matt Grayson / Assos Switzerland

Afryka przez duże „A”

Niewiele jest wyścigów które odbywają się w Afryce, zwłaszcza tych długich, przynajmniej ma 1000 kilometrów. Dla mnie Afryka zawsze była nieodkrytym kontynentem. Byłem w jej sercu już wcześniej, w 2009 roku. Szkoliłem wtedy młodych mieszkańców Addis Abeba, jak stworzyć rowerową firmę kurierską na miarę tej ogromnej i przeludnionej Etiopskiej metropolii. Do dzisiaj nie zapomnę tego niesamowitego doświadczenia totalnie innej kultury, innego myślenia, innego podejścia do życia, do czasu. Tej dysproporcji pomiędzy codziennymi oczekiwaniami zachodniego świata, a możliwościami afrykańskiej rzeczywistości. 

Chyba głównie dlatego właśnie, gdy pojawiła się okazja doświadczenia Afryki przez duże „A” po raz kolejny, nie wahałem się i szybko podjąłem decyzję o starcie. Chciałem chyba ponownie poczuć tę inność. Coś do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni, całkowicie nieznane rejony. 

Tutaj już nie liczy się tylko to ile kilometrów jestem w stanie przejechać w dwa dni. Tutaj cenne jest coś więcej, czyli to jak poradzę sobie w świecie którego nie znam. 

To mnie przyciągnęło, i szczerze, nie zawiodłem się, a moje oczekiwania zostały w zupełności zaspokojone i to ze sporą nadwyżką.

Zawsze aktualne, czyli „Jakie opony do gravela…?”

Race Around Rwanda, bo oto właśnie wyścig na który się zdecydowałem na początek 2023 roku, to prawie 1000 kilometrowa pętla dookoła kraju, leżącego niewiele na południe od równika, na Wyżynie Wschodnio-Afrykańskiej. Jest to wyścig rozgrywany w formule samowystarczalności, co oznacza całkowitą samodzielność zawodników na trasie, oraz brak możliwości korzystania z pomocy i usług innych niż komercyjnie dostępne dla wszystkich innych uczestników wyścigu. Wyznaje on popularne zasady, tzw.:”no-drafting” oraz 'if you get lost, get un-lost!”

Sama trasa to prawdziwy terenowy mix, szosa i gravel, ale w bardzo przygodowej formie. Te około 40% terenu, to nie są przyjemne szerokie szutrówki z drobnym żwirkiem skrzeczącym pod kołami. Te odcinki to naprawdę solidny teren, którego żaden hard tail by się nie powstydził. Ponieważ jednak na trasie jest też sporo bardzo dobrej jakości asfaltów, to najpopularniejszym wyborem jest oczywiście gravel, chociaż moim zdaniem, koniecznie z szerokimi oponami, myślę że przynajmniej 42 mm.

Ja pierwotnie planowałem 40 calowe opony Pirelli Gravel H. Niestety, okazało się jednak, że mój Kajak, jest bardziej rowerem endurance, choć ja preferuję nazwę Adventure Bike, niż gravelem i max jaki zamieściłem to 35 mm.

Gdy patrzę na przebieg tego wyścigu z perspektywy czasu, a taka jest dla mnie zawsze najciekawsza, bo daje mi najwięcej wiedzy na przyszłość, to właśnie zbyt wąskie opony były jednym z powodów ukończenia w czasie sporo dłuższym niż zakładałem. Oczywiście nie jedynym, ale jednak odcinki offroadowe były momentami na których można było właśnie najwięcej pogonić lub stracić.

Sporo rozmawiałem o tym ze zwycięzcą, Elijas’em, który wysłuchując po raz kolejny moich wywodów na temat upałów, że to one mnie zniszczyły, albo że na wysokości zabrakło mi tchu, albo że ja nie umiem MTB, on powiedział w końcu: 

„Słuchaj, jeśli cokolwiek chcesz winić za to że nie dojechałeś tak szybko jak chciałeś, to po prostu wiń za to swoje zbyt cienkie opony.” 

Miło było to od niego usłyszeć.

Solidne ściganie

Wracając jednak do szczegółów to, wystartowaliśmy o 4 rano. Głównie dlatego, aby bezstresowo i bezkolizyjnie wyjechać dużą grupą z Kigali, które potrafi być bardzo tłoczne. Po około 3 godzinach solidnego ścigania po szosie, wjechaliśmy na pierwszy gravel. Czołówka w której byłem, około 12 osób leciała naprawdę mocno. Ktoś obserwując nas z zewnątrz w zyciu nie uwierzyłby że ten wyścig ma aż 1000 km. Z każdym kilometrem zdobywaliśmy wysokość aby w końcu znaleźć się na 2000 m npm skąd rzadko zjeżdżaliśmy niżej aż do mety. 

Już na pierwszym odcinku gravelowym dostałem prawdziwe ostrzeżenie. Przywaliłem bardzo solidnie w wystający kamień i byłem pewien że to koniec kontaktu z czołówką. Zwolniłem, aby w razie czego nie zniszczyć opony, ale na szczęście okazało się, że wkładki antyprzebiciowe które zamontowałem po raz pierwszy na wyścig, spełniły swoje zadanie i zabezpieczyły zarówno oponę jak i obręcz.

Od tego momentu zostałem lekko za liderami i starając się utrzymać solidne tempo, pędziłem przed siebie osłonięty czerwonym pyłem suchej szutrowej drogi. To było coś, czego nie zapomnę zbyt szybko. Każdy kilometr zwiększał warstwę czerwonego pyłu, jak znajdowała się na na mnie i na moim rowerze, a na pierwszy punkt kontrolny przyjechałem prawie cały czerwony. 

Dotarłem tam kilka minut za liderami. Pomimo iż był to dopiero 160 kilometr to ja naprawdę byłem już całkiem nieźle wytyrany. Cały w kurzu, odwodniony, ale nadal z nadzieją na złapaniem czołówki. Tak naprawdę to uzupełniłem tylko bidony i ruszyłem dalej. 

Kilkanaście kilometrów fajnej szosy po czym wpadłem na drugą gravelową sekcję, którą wbrew opisom i zapowiedziom organizatora, udało mi się pokonać całkiem sprawnie. Piękny single track dookoła jeziora Muhazi wyprowadził mnie na pierwszy poważny podjazd, szosowy, nie stromy, ale długi i całkowicie odsłonięty. To 30 kilometrów w pełnym słońcu całkowicie mnie zniszczyło. Z trudem mogłem wygospodarować więcej niż 140 watów, a tętno szalało na poziomie 140 – 150 bpm. 

Mimo wszystko jednak udało mi się wdrapać na szczyt. W lokalnym sklepie zaopatrzyłem się w Colę i ruszyłem zadowolony, że teraz będzie z górki. Nic bardziej mylnego, znaczy się inaczej. Było z górki, jak najbardziej, ale jakość zjazdu nadawała się co najmniej na porządnego hardtaila, jeśli nawet nie na fulla. Dziury, kamienie, wyrwy w ziemi, korzenie, szczeliny skalne, to tylko niektóre z przeszkód jakie napotkałem na tym 8 kilometrowym mordercy nadgarstków. Chwila odpoczynku oczywiście bez zatrzymywania się, ale nie za długa, bo płasko było dosłownie na moment, po czym dostajemy w twarz kolejnym podjazdem, tym razem gravelowym, na dodatek dość stromym bo z 15% momentami.

What’s your name?

Wielką atrakcją w trakcie trwania całego wyścigu były dzieci. A może inaczej, my byliśmy atrakcją dla nich. Szczególnie na takich stromych ściankach które ciągnęły się przez 5-10 kilometrów bez szansy na ucieczkę. To właśnie w tych momentach dzieciaki mogły z tobą zrobić praktycznie wszystko. Nie, nie spotkało mnie nigdy nic złego, ale po godzinie odpowiednia „good morning” albo „what’s your name?” stawało się to po prostu trochę męczące. 

Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to wiem, że jest to naprawdę urocze, ale w trakcie wyścigu muszę przyznać, że kilka razy zamknąłem się w sobie i po prostu nie odpowiadałem nic.

Drugi punkt kontrolny czyli Africa Rising Cycling Centre, słynne z filmu 'Rising From Ashes’ (polecam), to 280 kilometr trasy. Przyjechałem tam chwilę po 9 wieczorem, było już ciemno. Pozycja okolo 11-12 więc nie było to coś co by mnie satysfakcjonowało. Mimo to jednak zdecydowałem się wykorzystać okazję restauracji z szybką obsługą na miejscu, i zamówiłem spaghetti bolognese, napoje i kawę. Uzupełniony ruszyłem w noc. Na mojej trasie Park Narodowy Wulkanów i najwyższy punkt wyścigu 2866 m npm. 

Nie będę się już rozpisywał o tym że nawierzchnia nie nadawała się na nazwanie jej gravelem. Załóżmy to jako normę. Mimo wszystko jednak pierwszą część tego odcinka pokonałem dość sprawnie. Park Narodowy buł przepiękny i pomimo, iż przemierzałem go w nocy to księżyc świecił jasno i pozwolił mi nacieszyć oko widokiem na wulkaniczny horyzont. Druga część nie była już taka prosta. Gdy wdrapałem się już na 2800, musiałem zjechać jakieś 100 metrów w dół, tylko po to aby za moment zawinąć o 120 stopni i ponownie wspiąć się, tym razem na 2866. Kilka kilometrów perfidnie stromej ściany ściągnęło mnie z roweru po raz pierwszy i zaczął się wypych. 

Muszę przyznać, że nie byłem dla siebie zbyt łagodny i nawet pchając rower pośpieszyłem się i próbowałem zwiększać średnią prędkość. W pewnym momencie jednak zabrakło mi tchu. Dosłownie. Pierwszy raz spotkało mnie coś takiego. 

Będąc ponad 2800 m npm, w środku dżungli na wąskiej stromej kamienistej ścieżce, nie mogłem nabrać powietrza do płuc. Muszę przyznać się, że poważnie się wtedy wystraszyłem, żeby nie napisać wypeniałem. Oddech miałem bardzo płytki a stres dokładał do pieca. Nie wiedziałem co robić. Jedyne co mi przyszło do głowy to zatrzymać się i usiąść. 

Okazało się, że była to najlepsza rzecz jaką mogłem zrobić. Rozmawiałem o tym później z lekarzem i ponoć jest to bardzo dobry sposób na wyrównanie oddechu, szczególnie na wysokości. Po kilku minutach zrobiło mi się lepiej. Oddech stał się głębszy a moje serce zaczęło bić nieco wolniej. Wstałem i ruszyłem dalej a na szczycie wziąłem już głęboki oddech. Od tego momentu moje problemy z oddychanie w magiczny sposób zniknęły. 

Zjazd z wulkanów do Lake Kivu był po prostu prze-świetny. Nagroda za wszystkie trudu nocy. Za to kolejny gravel to była ponowna męczarnia. Kongo Nile Trail to trasa MTB, nie ma co się tutaj dużo rozpisywać. Piękna, fakt, ale cóż, bardziej patrzyłem pod koła niż na te cudne widoki o brzasku. Dużo tu wypychałem.

Nyungwe National Park 

Trzeci punkt kontrolny ulokowano w pięknej miejscowości Kibuye. Dotarłem tam prosto na drugie śniadanie, ale co najleprze, już jako czwarty zawodnik. Ucieszyło mnie to, ale ponownie nie zrezygnowałem z ciepłego bufetu. Wszedł ryż ze szpinakiem i wołowina plus oczywoście napoje i kawa.

Na około 570 kilometrze zaczynał się kolejny gravel i tym razem również nie była to kaszka z mleczkiem. O ile podjazd był znośny, pomimo że długi i stromy to zjazd był wyjątkowym przeżyciem. Trasa przebiegała przez sam środek pola plantacyjnego, więc mokry, wodnisty grunt, gdzie koła zatapiały się w błotnej ziemi sporo powyżej piast. Nie dało się tam w wielu miejscach jechać, a szczerze to nawet z chodzeniem był problem. Jedyne co mnie cieszyło w tym wszystkim to niesamowitość tego miejsca no i oczywiście fakt, że nie musiałem przemierzać go w nocy. Gdy wjechałem w las, grunt stał się już bardziej solidny, jednak nawierzchnia była po prostu koszmarna. Kolejny morderca nadgarstków, które płakały i błagały o postój i odpoczynek. Nie dostały go, i to zapewne dlatego, gdy piszę te słowa jakiś miesiąc po wyścigu, moje lewa ręka nadal nie ma 100% sprawności.

Ale to nic. Nie myślałem o tym wtedy. W mojej głowie był już następny epizod trasy, czyli Nyungwe National Park (tzw. las deszczowy). To szosowa przeprawa przez najprawdziwszą dżunglą, której odgłosy przyprawiają o gęsią skórkę.

Ta trasa to wspinaczka na 2500 m npm oraz zjazd z powrotem na 2000, na odcinku około 60 kilometrów. Zrobiło się ciemno gdy wjeżdżałem przez bramę główną parku i pomimo wołania żołnierzy w moją stronę, którzy stali na wjeździe, nie zatrzymałem się. Założyłem że jest to kolejne nawoływanie w stylu „mzungu, how are you? What’s your name” etc. 

Okazało się jednak, że to nie było to. Już na pierwszym podjeździe czekał na mnie wojskowy jeep, a oficer z wielkim karabinem oznajmił, że nie mogę dalej jechać, bo jak stwierdził przekraczanie parku w nocy na rowerze jest zbyt niebezpieczne i jedyne na co mogą mi pozwolić to powrót do najbliższego miasta i przejazd przez las deszczowy rano, o świcie. Pomyślałem przez chwilę „kuszące, tak się przespać i pojechać sobie dalej rano” ale nie. Nie było takiej opcji. Ostatecznie po około godzinie wyjaśniania pomiędzy organizatorami wyścigu, armią, policją, mną i znowu armią, pozwolono mi ruszyć dalej w dżunglę, która jak mi powiedziano na do widzenia, jest bardzo niebezpieczna. To nic, że w międzyczasie gdy tak stałem i czekałem, zlało mnie potwornie, temperatura spadła do kilku stopni i gdy już mogłem jechać byłem mocno zmarznięty. Na szczęście miałem jeszcze trochę do podjechania więc udało mi się dość sprawnie rozgrzać. 

Dalsza część nocy to była pewnego rodzaju mentalna męczarnia. Druga noc bez spania, 44 godzina, to już dużo i to bardzo. Mogę się śmiało przyznać, że moja efektywność i prędkość spadła drastycznie. Jedyne co mnie trzymało przy zmysłach to to, że faktycznie cały czas posuwałem się do przodu, oraz to, że ostatni odcinek „gravelowy” przed czwartym punktem kontrolnym był mega trudny. Trzeba było mieć naprawdę wysokiej klasy skill MTB aby pokonać go nie schodząc z roweru, co mnie się oczywiście nie udało. Zaliczyłem tutaj nawet dwie wywrotki, na szczęście gleba była żyzna i wilgotna więc upadki były miękkie i niegroźne.

Rwanda jest super…

Czwarty punkt kontrolny to już 825 kilometr. Nie spędziłem tam długo. Tylko rejestracja i w drogę. Nadal bez snu, po około 52 godzinach wyjechałem na ostatni już odcinek szutrowy, który tym razem zaskoczył mnie swoją iście gravelową jakością. To było to. Nagroda przed metą za wszystkie trudy, bóle i męki. Podobało mi się i czułem, że właśnie się rozkręcam. Szkoda tylko, że to już prawie koniec.

Ostatecznie dojechałem na metę jako czwarty zawodnik, z około 11 godzinną stratą do lidera. Sporo, ale szczerze, jestem całkiem zadowolony z tego co udało mi się osiągnąć, a przede wszystkim z tego, że potrafiłem podnieść się po poważnym kryzysie pierwszej doby i walczyć mimo wszystko o dobrą pozycję. Dobrze to rokuje na ten rok wyścigowy, który zobaczymy co przyniesie. 

Lekkim rozczarowaniem jest zapewne fakt, że nie udało mi się zobaczyć praktycznie żadnych dzikich zwierząt, poza dwoma małpkami, które mignęły przede mną na polu plantacyjnym. Zrobiły to jednak tak szybko, że ledwo się zorientowałem, że to małpy. 

Ale to nic, bo to co jednak kręci w tym wszystkim najbardziej to fakt, że udało mi się całą trasę zobaczyć. Miejsca na mapie na które spoglądam przed wyścigiem, poczuć na własnej skórze. Spotkać się z kulturą, której nigdy wcześniej nie doświadczyłem i skosztować ją z nieco innej i o wiele głębszej strony niż z perspektywy typowego turysty. 

Wielkim zaskoczeniem byli ludzie. Ludzie którzy są tam praktycznie wszędzie i zawsze. Naprawdę, ciężko w Rwandzie o kawałek drogi na której nie widziałbym człowieka. W dzień czy w nocy, bez różnicy. Jeżdżąc po tym kraju, nigdy nie będziesz sam. 

Jako podróżnik, który jest zdany tylko na siebie, w pewnym sensie stajesz się związany z krajem który przemierzasz i oczywiście od niego zależny. Tak właśnie było tutaj i to jest doświadczenie którego nie zastąpi żadna wyścigowa pozycja. 

Rwanda jest super. Jeśli macie tylko okazję, wybierzcie się tam na rower, bo naprawdę warto! Koniecznie z oponami 45mm 😉

Wyścigowy Set-up Pawła

rower:

  • Customowa stalowa rama Kajak Custom z dużą ilością karbonowych części na pełnej grupie Shimano Ultegra Di2, 34/50T 11-34T.
  • Customowo budowane koła na 45mm karbonie, przód Son Deluxe, tył DT240
  • Opony Pirrelli Gravel Hard 35mm z wkładką Tubolight EVO inserts
  • Oświetlenie Supernova E3 Triple 2, oraz dodatkowo czołówka Mactronic Vizo.

Sprzęt:

  • Wszystkie sakwy Apidura z serii racing: 5L saddle pack, 4L frame pack oraz 1L top tube pack.
  • Ciuszki od Assos Switzerland z serii Mille GTO, kolekcja na długi dystans.
  • Poza jedzeniem, wodą i zapasowymi bateriami do Garmin eTrex, miałem ze sobą sporo narzędzi, mały zestaw medyczny oraz sprej na komary.
  • Wszystkie te małe rzeczy wylądowały w plecaku Assos spider bag C2. Sprawił się świetnie!

Redaktor naczelny Magazynu ETNH.

Brzmi poważnie! Od 20 lat inspiruje do podróżowania po górach. Inicjator polskiej sceny enduro, obecnie pasjonat graveli, wyścigów ultra i bikepackingu. Stale trzymający rękę na pulsie aktualnych trendów.

5 4 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Lajkonik 2023 – pierwszy solidny sprawdzian przed sezonem?

Następna historia

Ścigasz się zawsze, nie tylko na zawodach

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x