Autor: Maciej Skiba
Lubię być na podwórku, dlatego przeprowadziliśmy się w góry. Dobre, gravelowe szutry przeważnie znajduję podczas wycieczek biegowych. Na rower wsiadam głównie po kilkudniową przygodę.
zdjĘcia
Michał Góźdź / ETNH
Czas…
Wały za miastem pokonaliśmy sprawnie. Dalej Grudziądz i radosny singletrack, który dla mnie okazał się walką o przetrwanie. Baranek, grzęzawisko, wytarte już klocki hamulcowe skutecznie odarły pokonywanie hopek i ostrych zakrętów z jakiejkolwiek przyjemności. Ściemniło się, zatem w historycznym centrum najciekawszym miejscem okazała się Żabka – ostatnie otwarte miejsce do rana na naszej trasie. Kolejny baton, może jeszcze jeden hot-dog? Do naszej grupy maruderów dołączyli kolejni żądni przygód nocnej jazdy. Czas mimo wszystko płynął beztrosko.
Kolejny singletrack za miastem. Potem długi leśny i techniczny odcinek. Błoto gęstniało, bo deszcz nie przestawał padać. Na wałach zapadła całkowita ciemność, więc perspektywa skurczyła się do zasięgu przedniej lampki. Zniknęła Wisła z całym tętniącym jej życiem. Teraz uwagę skupiały tylko niemrawo migające tylne światełka, czasami głośne przekleństwo towarzyszące poślizgnięciu się czy zjechaniu z wału jednego z nas. Monotonia i senność okazały się większym problemem niż przemoczenie, wiatr i kilkudniowe zmęczenie.
Most za Kwidzynem. Okropne błoto przed Gniewem, uniemożliwiające jazdę, każe prowadzić rower. Kawa na Orlenie daje nadzieję, że czas do mety porzuci ramy nieskończoności i znów stanie się policzalny, jednak teraz ważniejszy jest świt. Zastaje mnie przy zardzewiałym przystanku autobusowym. Tam żegnam się z P. i zapadam w drzemkę. W końcu nadaję sens śpiworowi, który dzielnie dynda na lemondce już ponad tysiąc kilometrów. Zegarek dzwoni po kwadransie. Wsiadam na rower i jadę dalej – mimo szczerych chęci przesunięcia budzika nawet o minutę do przodu.
Staram się nie myśleć za dużo, tylko jechać, chociaż w głowie kipi od wyrzutów: po co jechałem nocą w deszczu. Po co w ogóle jechałem tę Wisłę, przecież wolę biegać niż jeździć na rowerze. Będąc dzieckiem w ogóle nie znosiłem jeździć. Mijam kolejne wioski. Ładuję się w pułapkę tczewskich pól, co jakiś czas upadając na błocie. Do tej pory leżałem już jakieś dwadzieścia razy – zamiast nie przewracać się, nauczyłem się upadać, z czego teraz chętnie korzystam. Na ostatnim odcinku asfaltowym do ujścia rzeki siadam na przystanku i patrzę przed siebie. Zbyt zmęczony i senny, aby się zdrzemnąć. Czas leci.
A. cyka mi ostatnie zdjęcie. Dalej rowerem się już nie da. Ślad na zegarku, którym nawiguję, też już tylko zawraca. To tylko symboliczna meta, bo do tej oficjalnej jeszcze ze dwie dychy. Patrzę na zegarek – realnie mam szansę zmieścić się w stu pięćdziesięciu godzinach. Mimo robiącego się upału, zostawiam na sobie rękawki z nogawkami, bo nagle szkoda czasu.
Chwilę później mijam już spacerowiczów, dzieciaki z dmuchanymi pontonami i psy na przydługich smyczach. Przejeżdżam most nad Martwą Wisłą. Robi się z górki na ścieżce rowerowej, więc mocniej naciskam na korby. Znam ten odcinek z przejazdu R10, dlatego myślę już tylko o Ołowiance. Jak się zaraz okaże – los przygotował dla mnie jeszcze jedną atrakcję.
Wyprzedzam rowerzystkę na ścieżce rowerowej, a po lewej stronie na drodze, mija mnie długi, przegubowy autobus. Nagle zza niego błyskawicznie wyłania się samochód. Skręcając, przecina pas za autobusem i wjeżdża na ścieżkę z chodnikiem. Z całych sił naciskam klamkomanetki, ale wiem, że jest za późno. Czas jednak nie stanął.
Budzę się na chodniku. Swój upadek będę oglądał wielokrotnie. Został uwieczniony na kamerze sklepu ogrodniczego. Kolejne dwie godziny to natłok wielu wydarzeń i wybuch skumulowanych emocji, ale upływają głównie na oczekiwaniu. Okazuje się, że wypadek przetrwałem lepiej niż rower. Ja – mocno potłuczony, on – zdeformowany, przeczy teraz swojej istocie jednośladu. Kierowca odjeżdża z poczuciem winy i lżejszym portfelem, zostawił mi jednak informacje i dane, za które w przyszłości sprawię sobie nowy rower. Cały czas jestem jednak w wyścigu.Chęć ukończenia prawie tygodniowego znoju, każe mi wziąć rower i prowadzić do mety. Zostało raptem piętnaście kilometrów, a do limitu czterdzieści osiem godzin.
Za zezwoleniem organizatorów, T. z A. biorą ode mnie sakwy, a O. całą drogę upewnia się, że nie stracę świadomości i mój wyścig skończy się na mecie, a nie w rowie. Próbuje powstrzymać mnie jeszcze ulewny deszcz, ale po dwóch godzinach spaceru i zdartych blokach, ostatecznie mogę odłożyć rower i spojrzeć na dyndający na szyi medal, który zostanie zaklęty całą tą historią. Chwila nie trwa długo, bo zaraz odjeżdża ostatni pociąg, na który muszę zdążyć.
Po tygodniu rekonwalescencji, wizyt osobistych lub telefonicznych, prześwietleń oraz rezonansów, przyszedł czas powrotu do domu. Plan najlepszy z możliwych – O. pojedzie swoim rowerem na przystanek pod dworzec, ja w tym czasie złapię jeden z kilku tramwajów i z całym naszym dobytkiem do niej dołączę. Komplikacje zaczęły się, kiedy kolejny motorniczy nie wpuścił mnie na pokład.
Czasu coraz mniej, więc licząc na siebie i znając renomę PKP, ubrałem plecak, torbę płócienną na ramię, dużą torbę sportową i plecak podręczny na siebie. W ręce wziąłem to pół roweru, który mi został, zamocowałem przednie koło na wystających rurkach ramy i ruszyłem w kierunku dworca.
W końcu coś dodało wesołości gdańskiej starówce. Co i rusz schylałem się: a to po butelkę, innym razem wypadł but lub zamocowane na szczycie koło. Spadały też torby. Niby jak klaun, ale dziwny był mój monocykl i przecież grymas na twarzy – stłuczone miałem cały bark i ramię. Ostatnie trzy partie schodów i byłem na dworcu. Spocony do granic możliwości. Oczywiście z jedynym możliwym rezultatem. Pociąg odjechał niespełna dwie minuty wcześniej…
Za każdym razem jak teraz wsiadam na rower i wspominam całą sytuację, zdumiewa mnie jedno. Jak mogłem z idealną precyzją po sześciu dobach jazdy trafić na samochód, który mnie potrącił? A na ile takich samochodów się spóźniłem lub byłem za wcześnie?
Opisana historia wydarzyła się kilka lat temu, ale jej przesłanie jest aktualne zawsze. W tej sytuacji nie miałem szans, jednak jechałem w kasku, co uratowało moją głowę, jak bezwładnie uderzyła o chodnik.
Nie miało znaczenia, że jechałem po ścieżce, w wyścigu. Podobne sytuacje zdarzają się wszędzie, dlatego – jako rowerzyści – jeździjmy zawsze w kaskach, nawet po bułki z sklepu. Zakładajmy na rower oświetlenie, a na siebie odblaski. Czasami to wystarczy, by pomóc szczęściu.