/

I am BADLANDS – Rafał Palowski. Część III.

7 minut czytania

Oddajemy w ręce czytelników część trzecią materiału przygotowanego przez Rafała Palowskiego, który ukończył wyścig BADLANDS w 2021 roku. W ramach cyklu, w kolejnych tygodniach opublikowane zostaną następne części – taka forma publikacji podyktowana jest objętością materiału. Całość tworzy kompletny „Przewodnik po ultramaratonie na skraju Europy”.


SPIS TREŚCI (dotychczas w ramach serii ukazały się):

Część pierwsza: Co to za wyścig, czego wymaga i jak się na niego dostać?
Część druga: Karuzela wrażeń.
Część trzecia: Tak kończy się ta historia (czytasz obecnie).

W przygotowaniu:
Część czwarta: Poznaję najważniejszą odpowiedź.

Autor tekstu: Rafał Palowski.
Zdjęcia: Rafał Palowski, Organizator wyścigu.


Dzień 3 – wtorek

O godzinie 5:50 w Pozo Alcón obudził się nowy człowiek, który szybko i ochoczo wrócił na trasę. Ponownie czerpałem radość z dynamicznej jazdy po pagórkach, na zmianę rozpędzając się i pokonując kolejne wzniesienia nabranym pędem. Zbliżałem się do najdłuższego ciągłego podjazdu tego wyścigu: pięćdziesięciosześciokilometrowego fragmentu, którego zwieńczeniem miało być obserwatorium astronomiczne Calar Alto, jednocześnie najwyższy punkt BADLANDS. 

Kolejnym punktem zwrotnym była miejscowość Gor. Szczególna, bo stanowiąca ostatni punkt zaopatrzenia przed wybitnym odcinkiem dzielącym go od następnego zamieszkanego punktu, czyli miasteczka Gergal. Między nimi czekało mnie ponad 116 km przeprawy przez góry i zdobycie szczytu na wysokości 2168 m n.p.m., co naturalnie zaczęło rodzić pytania o sens, możliwości i gotowość do jazdy. Moje morale otrzymało kolejny cios: spotkałem trzech zawodników, którzy w posępnym nastroju wymieniali się spostrzeżeniami na temat niemożliwości kontynuowania wyścigu. Po jednego przyjechała już partnerka, drugi wykonywał telefon z prośbą o podwózkę do Granady, trzeci głośno przekonywał, że to nie jest już żaden sprawdzian umiejętności, tylko po prostu nierozsądna głupota.

Co zyskałbym, rezygnując w tamtym momencie? Na pewno poczucie wyjątkowo rozsądnej decyzji opartej o czystą kalkulację, bo do planowanego finiszu zostało mi już tylko 2,5 dnia. Poza dojechaniem do mety musiałem jeszcze wrócić do Granady, aby zdążyć na bus i samolot, a to kolejne 6 godzin jazdy, zaś przede mną było ponad 500 km po coraz to trudniejszym terenie. Musiałbym pojechać mocniej niż kiedykolwiek wcześniej w życiu.

Am I a strong rider?

Kiedy pół godziny później wspinałem się po stromej serpentynie i żegnałem Gor, czułem błogi spokój, bo kości zostały rzucone. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka droga, że wzniesienia będą tylko rosły. Sierra de los Filabres w praktyce były jednak łagodnym, przyjaznym terenem o łatwym technicznie, choć wymagającym pod kątem stałej wytrzymałości podjeździe. Nagroda przyszła szybko: 13-kilometrowy, nieprzerwany zjazd, trawersujący stoki szeroką, doskonale utrzymaną szutrówką, na której osiągałem niebywałą lekkość jazdy. Dalej było jeszcze piękniej: kolejny równy podjazd, trawers stoków, zjazd. Za moimi plecami rozpętała się burza trawiąca okolice ostatniej odwiedzanej miejscowości, ale masyw gór oddzielał ją ode mnie. Czułem się, jakbym dostawał od tej trasy kolejną nagrodę za odwagę.

Kilkanaście kilometrów dalej wpłynąłem na płaskowyż skąpany w zapachu oregano, upstrzony fioletowymi kolczastymi kwiatami i wiodący falującą drogą w kierunku zaglądającego znad horyzontu punktu kulminacyjnego tego etapu. Białe kopuły obserwatorium Calar Alto wskazywały niechybnie drogę, a ja marzyłem o dotarciu tam najpóźniej o zachodzie słońca. Byłem przepełniony doskonałym zachwytem nad kolorami nieba i chmur, nad plastycznością wszystkiego, co towarzyszyło mi w tej jeździe.

Jeżeli miałem dojechać do mety na czas, musiałem zdobyć się na zupełnie nową taktykę, zmienić pierwotne założenia. Mój plan A został pogrzebany już w Fontanar, a ja miałem czystą kartę i zebraną sumę gotowości. Dwie godziny później, podczas postoju po minięciu obserwatorium, powiedziałem to sobie otwarcie: nie zatrzymuję się, jadę w nocy.

Dzień 4 – środa

Do Gergal (390 km) wjechałem podekscytowany jak nigdy wcześniej, bo też nigdy wcześniej niedane było mi zjechać nocą niemal 1000 m w ciągu 20 km asfaltowych serpentyn. Każdy kolejny zakręt dawał mi niebywałe poczucie jedności z rowerem i nawet niespecjalnie przejmowałem się, że moje hamulce grają donośny koncert. Uczucie towarzyszące temu odcinkowi jest trudne do opisania: przemieszczanie się z taką prędkością, zwinnością i gładkością to jeden z najpiękniejszych flow, jakich doświadczyłem w życiu. Po stokroć warto było pokonać wątpliwości panujące w Gor i zdobyć się na ten etap.

Chwilę później wjechałem w obszar pustyni Tabernas, by przypomnieć sobie, jak dobrym wyborem było założenie szerokich opon. Ponownie trasa prowadziła dnem koryta wyschniętej rzeki, tym razem jeszcze głębszym, jeszcze bardziej piaszczystym i jeszcze bardziej obezwładniającym. W świetle szperacza skalne ściany rosły z każdej strony jak ściany świątyni Natury, a ja jak pyłek kurzu pokornie tańczyłem między kolczastymi zaroślami, wśród skał i łach piachu naznaczonych zmaganiem moich poprzedników. Jechałem długo, wytrwale, coraz bardziej jak w transie, z którego wyrwała mnie jeszcze jedna niespodzianka zaplanowana przez organizatorów. Zza kolejnej skały wyłoniły się stalowe, industrialne konstrukcje nieczynnej stacji kolejowej Fuente Santa (404 km). Martwe światła, milczące budynki i zardzewiałe wspomnienia dawnych wydarzeń wprowadziły niepojęty klimat. Zeskoczyłem z roweru, bo oto rozpoczynał się pasjonujący odcinek: po przekroczeniu torów kolejowych wszedłem na ośmiokilometrowy odcinek pieszy, poprowadzony czymś przypominającym zapomniany szlak przemytników. Wątpię, żeby ktokolwiek o zdrowych zmysłach miał ochotę spacerować tą ścieżką prowadzącą donikąd. Musiałem jednak stawić czoła kolejnym przepaściom, skalnym ścianom i wąskim przesmykom. Bywały momenty, w których rower musiałem opuszczać centymetr po centymetrze na wiszącą metr niżej półkę. Kiedy indziej zaś nie wiedziałem, czy jedyne stabilne miejsce poświęcić na postawienie stopy czy opony. Tak minęły mi kolejne dwie godziny. Trwał trans.

Zanim zobaczyłem Morze Śródziemne z bliska, czekał mnie jeszcze jeden sprawdzian hartu ducha, który niestety oblałem. Po minięciu miejscowości Nijar (466 km) odbiłem na północny wschód drogami wśród ogromnych szklarni, przez co nie poczułem jeszcze największego przeciwnika pracującego już nad przyciśnięciem mnie do najgłębszego dołka tego wyścigu. Za moimi plecami rozpędzał się obszar potężnego wiatru wiejącego ze stałą prędkością 14 m/s, z porywami. Doświadczyłem go dopiero, gdy starałem się przekroczyć malutką przełęcz oddzielającą mnie od morza. Marzyłem o tym, aby prosto z niej wjechać w spienione fale i podziękować w ten sposób ciału za całą sprawność, jaką dotychczas się wykazało. Zamiast tej odświeżającej przyjemności dostałem prosto w pysk od wiatru, jak pięścią wymierzoną w sam środek piersi cofnęło mnie o metr, a ta licha nadzieja związana z wykąpaniem się w morzu rozpierzchła się jak nieznaczące wspomnienie. Z trudem dotarłem do miejscowości San Jose, wyzuty całkowicie z sił. Kto zmagał się z wiatrem w czasie długiej jazdy, ten doskonale wie, jak szybko znika energia, chęć do jazdy i wszelki optymizm.

Ponownie doświadczyłem spadku nastroju. Zaczęły pojawiać się myśli kalkulujące szanse, ale przecież od dawna było jasne, że żadna kalkulacja nie działa na moją korzyść i tylko dzikość serca wbrew rozsądkowi pcha mnie do przodu. Wątpliwości nawarstwiały się, a ja jechałem resztką sił, samemu już nie wierząc w to, co robię. Chciałem załagodzić sytuację jogurtem i coca-colą, moją największą przyjaciółką tego wyścigu, a gdy siedziałem tak na krawężniku, zalewając smutki, zobaczyłem, jak… podmuch wiatru przewraca rower na stronę napędu, wyginając hak przerzutki.

To był moment spustowy, po prostu nie wytrzymałem. Byłem zdruzgotany i rozpadałem się na kawałki. Za mało czasu. Brak zasilania do lampki nocnej. Awaria napędu. Za daleko do noclegu. Wszystkie małe i duże rzeczy przekroczyły moją wytrzymałość w tamtym momencie. Zrobiłem zakupy i tempem ślimaka potoczyłem się do pobliskiego rezerwatu, gdzie nie bacząc na zakaz biwakowana, położyłem rower na piachu, zdjąłem kask, czapkę, okulary. Rzucając na ziemię rękawiczki, powiedziałem sobie „tak kończy się ta historia” i sam padłem na piach.

Godzinę później przyszedł SMS. Mój przydługi postój zwrócił uwagę obserwatorów kropki numer #036, którzy zdalnie kibicowali moim postępom, nie mogąc przecież domyślać się, w jakim jestem stanie i że mentalnie nie jestem już uczestnikiem tego wyścigu.

„Rusz dupę, masz dojechać do mety. Wstań rano i zapierdalaj”.

W tych prostych, żołnierskich słowach znalazłem iskrę, która dała zalążek ponownemu rozważeniu moich szans. Warunków było wiele: jeżeli wystartuję o 7:00, jeżeli pojadę, używając tylko skromnego oświetlenia pozycyjnego, jeżeli utrzymam dotychczasową średnią, jeżeli pokonam noc chociażby z minimalną prędkością, jeżeli nie będę się zatrzymywał…

Am I a strong rider?

Koniec części trzeciej.
Zapraszamy na następny odcinek w kolejnym tygodniu. Aby nie przegapić premiery, śledź ETNH na Facebooku i Instagramie.

Projektant wyposażenia biwakowego, popularyzator hamakowania jako sposobu na zbliżenie się do Natury, twórca marki LESOVIK. Od podstawówki nierozerwalnie złączony z outdoorem. Aktualnie po czubek głowy zanużony w bikepackingu, także w wydaniu ultra.

0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Gravelowe złoto – ustawka ETNH e05s02

Następna historia

Ładowarka słoneczna Knog PWR Solar 10W – test

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x