/

Welcome to Jordan – Jordan Bike Trail

15 minut czytania
Janek Szuster

Janek Szuster

Janusz kolarstwa i bikepackingu.
Legenda głosi, że nigdy się nie męczy (ale to nie prawda).
Jeździ po górach, robi zdjęcia, pije kawę, je ciastka.

IG: @jasioipedaly
Dominika Grunt

Dominika Grunt

Miłośniczka głaskania piesków i jedzenia żelków.
Jedyny rodzaj kolarstwa jaki uprawia to kolarstwo romantyczne.
Nie zobaczycie jej na wyścigach ani na trenażerze.

IG: @doma.grunt

Diuna i Gwiezdne Wojny

Dominika:
Welcome to Jordan! Mówi granicznik oddając mój paszport i wizę. Wychodząc z lotniska jeszcze nie tego nie wiemy, ale to hasło będzie towarzyszyć nam przez kolejne 9 dni. W ogóle nasze pojęcie o tym kraju jest raczej mgliste. 

Z czym kojarzy mi się Jordania? Petra, wielbłądy, pustynia z ostatniej ekranizacji Diuny i którejś części Gwiezdnych Wojen. W zasadzie nic ponad to. To nie był mój pomysł żeby tu przyjeżdżać, ale wizja słoneczka i ciepła (tutaj się myliłam) wystarczyła żeby mnie przekonać.

Janek:
Gdy w grudniu pogoda zepsuła się na dobre, odpaliłem Skyscannera szukając pomysłu na wakacje w środku zimy. Sortując po cenie wypadło na Jordanię. Okej, czemu nie. 

Mieliśmy z Dominiką lecieć do Szymona do Calpe, ale Bliski Wschód wydał się bardziej intrygującą opcją. Kiedyś widziałem na bikepacking.com traskę z północy na południe Jordanii. Odpaliłem tracka, przeliczyłem dystans i przewyższenia i kupiłem bilety. 

Planowanie trasy też poszło szybko, bo trasa Jordan Bike Trail jest świetnie opracowana w internecie. Odpuściliśmy namioty na rzecz kwater, by jechać lżej i lepiej wykorzystać krótkie, zimowe dni. Wkrótce dołączył do nas Tomek. Tomek był wszędzie (poza Jordanią), widział wszystko, przeżyje nawet na bezludnej wyspie i zawsze ma w kieszeni czekan.

Amman… Tomek pyta ile widzę palców!

Dominika:
No to zaczynamy. Lądujemy po południu na lotnisku pod Amman z planem złożenia rowerów i dojechania kilkunastu km na nocleg.

I od samego początku rzeczy nie idą zgodnie z planem. Spodziewaliście się, że Amman ma dwa lotniska? Janek też nie, i wyznaczył tracka nie z tego co trzeba. No trudno, musimy przeprawić się na drugi koniec 4-milionowej aglomeracji – z kilkunastu km zrobiło się 45. Do tego teren jest pofałdowany, więc po drodze zbieramy prawie 1000 m przewyższenia jadąc przez miasto.

Wkrótce mijamy pierwsze grupy dzieci. “Welcome to Jordan! What’s your name?” – krzyczą jedno przez drugie. Na początku jeszcze nas to bawi, machamy i wesoło odpowiadamy. Wjazd do miasta to koniec sielanki, ruch uliczny w Tbilisi to było nic! Trzy pasy, wszystkie pełne aut pomiędzy którymi trzeba rozpychać się łokciami, marszrutki zatrzymują się na środku drogi wysadzić pasażerów, pomiędzy nimi spacerują ludzie, wszyscy trąbią i krzyczą – jednym słowem dzicz.

Duża część miasta składa się z dróg o nachyleniu 15-25%, co dopełnia klimatu. 

Nazajutrz zaczynamy dzień od hotelowego śniadania. Nie wolno nam samodzielnie używać tostera, do jego obsługi jest specjalny pracownik. Przynosi chleb w rękach, obsługuje toster i przynosi gotowe chlebki do stolika (też w rękach). Rozpoczynamy hummusowo/falafelowe tourne, ten tutaj zdobył 4/10 punktów smaczności. 

W końcu zaczynamy na poważnie, jeszcze tylko wyjazd z Amman i oficjalnie meldujemy się na Jordan Bike Trail. Nie jest może ciepło ani słonecznie, ale zaczynają się widoki. Niestety, na pierwszym zjeździe dochodzi do katastrofy.

Jedziemy jedno za drugim – Janek, ja i Tomek. Z rowu wyskakują na nas psy i zaczynają gonić za rowerami. Z nieznanej nam dotąd przyczyny jeden z nich postanowił skręcić prosto w moje przednie koło. Nie wiem czy wywaliliście się kiedyś na asfalt przy 45 km/h, ale nie polecam. 

Nigdy nie zaliczyłam takiej gleby, kiedyś musiał być pierwszy raz. Leżę na drodze, trochę nie wiem co się właśnie stało, słyszę jak Janek krzyczy, Tomek przeklina. Ręce i nogi nadal działają, podnoszę się. Tomek pyta ile widzę palców, Janek biega dookoła upewniając się chyba czy żyję.

Oceniamy straty – podarta kamizelka i bluza, połamany kask, zdarta skóra na dłoni i łokciu. Nie najgorzej, ale nie wiem co będzie za kilka godzin.

Janek:
Gdy na zjeździe wybiegły na nas psy, wiedziałem że to się źle skończy. Były za blisko i nie było czasu na reakcję. Gdy je minąłem, momentalnie odwróciłem się za siebie, sprawdzić czy pozostali przejechali. Serce skoczyło mi do gardła gdy widziałem jak Dominika leci na asfalt. 

Trochę spanikowałem, od razu założyłem, że będzie znacznie gorzej. Ludzie robią sobie bardzo złe rzeczy przy tej prędkości.Na szczęście upadła szczęśliwie, przeturlała się po asfalcie i nie zrobiła sobie nic poważnego. Zanim zdążyłem się zastanowić, Tomek miał już w rękach wodę utlenioną i bandaże. Chwilę posiedzieliśmy żeby ochłonąć, ale wkrótce musieliśmy jechać dalej by zdążyć przed nocą.

Zamieniliśmy się jeszcze z Dominiką na kaski – mi przypadł połamany, bo statystycznie przewracam się rzadziej.

Dominika:
Okazuje się, że wywrotka kosztowała mnie trochę sprawności i od tej chwili wsiadanie na rower jest możliwe tylko z prawej strony, bo drugiej nogi nie mogę wystarczająco wysoko podnieść.

Reszta dnia mija nam spokojnie bez większych przygód, choć do wieczora zmagamy się ze strasznie stromymi podjazdami. Późnym wieczorem docieramy do Madaby. Tam czeka na nas tani nocleg z bookingu.

Jest zimno i wietrznie, ruszamy na poszukiwania jedzenia. Poza pysznym obiadem udaje nam się zdobyć też wino (jedyne w trakcie całego wyjazdu) oraz kontakt do człowieka, który może nam pomóc zorganizować kolejny nocleg. Jordania to kolejny z tych krajów, w którym każdy ma brata/kuzyna/znajomego, który załatwi wszystko co potrzeba, na przykład miejsce do spania.

Jordania środkowa i więcej epickości

Janek:
Kolejne dni przynoszą więcej słońca, więcej gruzu i więcej epickości. Opuszczamy zieloną północ, wkraczamy w pół-pustynną Jordanię środkową.

Musicie wiedzieć, że Jordania nie jest krajem górzystym sensu stricte. Większość kraju leży na płaskowyżu o wysokości 700-1000 m. n.p.m., który urywa się gwałtownie na zachodzie, wzdłuż doliny Jordanu i Morza Martwego. Płaskowyż ten poprzecinany jest licznymi wąwozami zwanymi Wadi, które kończą się właśnie przy zachodniej granicy. Dlatego przez kolejne dni, najwyższym punktem trasy był zwykle punkt startowy lub końcowy.

W ciągu dnia zaczynaliśmy od zjazdu, po to by po południu powrócić na górę, po drugiej stronie wąwozu. Pierwszego takiego dnia planowaliśmy przebyć dwa wąwozy – w sumie jakieś 2000 m przewyższenia. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zaproponował urozmaicenia.

Skoro już jesteśmy tak blisko Morza Martwego, czemu nie zboczyć z trasy i nie zjechać aż na sam dół, na 400 m. p.p.m.? Tak też zrobiliśmy, nad Morze prowadziła nowiutka asfaltowa droga przez surrealistyczny krajobraz.

Zbocza pokryte czarną lawą przywodziły na myśl Wyspy Kanaryjskie, a na końcu czekała odchłań – najniższe miejsce na świecie.

Mimo czystego nieba, widoczność była słaba i prawie do końca zjazdu nie widzieliśmy na horyzoncie nic, tylko pustkę.

Tarcze hamulcowe wesoło skwierczały (tzn. “pykały”) na nieludzko nachylonym asfalcie, a ja już umierałem w środku wiedząc, że tą samą drogę przyjdzie nam niedługo podjeżdżać podchodzić. Na dole załapaliśmy się na beduińską kawkę z kardamonem w urokliwej altance pełnej much.
A samo morze? Martwe, jak nazwa wskazuje. Fajnie było zaliczyć ten punkt, ale nie było tam nic wartego obejrzenia.

Dominika:
Spacer w pełnym słońcu przez 25% agrafkę, niezapomniane wrażenia. Smażę się na słońcu, Janek dawno zniknął z przodu, Tomek majaczy z tyłu na horyzoncie. Wreszcie wsiadam na rower i pyk znowu agrafka 20%, i kolejna, i jeszcze jedna. Patrzę na dół – Tomek siedzi na barierce i je batona, ten to się w życiu nie śpieszy. 

Sześć kilometrów później i 8 agrafek dalej, jestem ponad 1000 m powyżej Morza Martwego. Jestem prawie w domu, dalej Wahoo już nie pokazuje bordowego na profilu wysokości. Od incydentu z psem niestety podjeżdżanie wszystkiego powyżej 20% jest cięższe niż zazwyczaj, w końcu się poddaję. 

Dosłownie 30 sekund później słyszę krzyki z nadjeżdżającego auta. W środku Tomek rozłożony na tylnej kanapie, a z bagażnika wystaje jego Topstone. Jego dwójka nowych kolegów uznała, że nie mogą mu pozwolić tego podjeżdżać i wpakowali go do auta. Okazuje się, że stary sedan Forda zmieści w bagażniku także drugi rower, więc szkoda było nie skorzystać. Na szczycie spotykamy Janka w kawiarni, również znalazł kolegę – takiego co sprzedaje kawę i Coca-colę. 

Dzień nam się kończy, więc jedziemy prosto na nocleg, omijając drugie wadi. W miasteczku trafiamy na najlepszego falafella i shawarmę (Tomek pół dnia opowiadał jak to zje kurę z ryżem), wreszcie w cenach lokalnych (czyli danie obiadowe za 5 zł). Nocujemy na podłodze u kolesia, który jako pierwszy przeszedł pieszy Jordan Trail, a obecnie guiduje na nim grupy turystyczne. Mówi nieźle po angielsku, ma dużo herbatki i grzejnik gazowy. Siedzimy z nim do późnego wieczora, słuchając jego opowieści.

Welcome to Jordan… niekoniecznie

Janek:
Dzieciaki cały czas krzyczą “Welcome to Jordan!” Nasz entuzjazm z każdym dniem jest coraz mniejszy. Zwłaszcza odkąd pierwszy raz zaczęły rzucać w naszym kierunku kamieniami.

Tubylcy są niesamowicie przyjaźni i pomocni, ale ich dzieciaki psują klimat. Lepiej bawimy się jeżdżąc przez wąwozy i pustynię – zwłaszcza, że poziom epickości stale wzrasta!

Zanim się spostrzegłem, nasza trasa prowadziła już prawie wyłącznie przez pustynię. Widzieliśmy wszystkie rodzaje kamieni, wszystkie kolory skał, każdą jakość szutru.

Nie znam się na geologii, ale intryguje mnie obecność pojedynczych czarnych gór, z zaschniętej lawy. Nie ma stożków wulkanicznych, ale ślady działalności wulkanów widać co krok.

Po dwóch dniach pięknego słońca pogoda zaczyna się psuć – w końcu styczeń to najzimniejszy miesiąc w tej części świata, oraz środek pory deszczowej. Nie żebyśmy trafili na jakikolwiek deszcz, ale ciepełko skończyło się dość gwałtownie. Co gorsza, przez płaskowyż przewalały się niskie, gęste chmury, gnane lodowatym wiatrem.

Bywało tak, że widoczność skracała się do kilku metrów, a odczuwalna temperatura nawet w środku dnia spadała w okolice 5 stopni. Takie uroki zimy, nawet w ciepłych krajach.

Dominika:
Czy jechanie na wyjazd z umierająca manetką było dobrym pomysłem? Nie wiem, ale pod koniec piątego dnia zostałam z jednym biegiem, który akurat był wrzucony. Na zjazdy jeszcze jak cię mogę, jakoś się stoczę. Ale na podjazdy bez szans. Od tego miejsca zaczęła się nasza zabawa w ręczną zmianę biegów poprzez naciąganie linki na wybrany bieg.

Na zmianę z ciągnięciem mnie za rękę i kolejnymi postojami na przeciągnięcie linki/zmianę biegu. Na nocleg zjeżdżamy wytelepani z zimna późnym wieczorem, gdy temperatura na zewnątrz spadła w okolice zera. W bookingu, który na dzisiaj wylosowaliśmy właśnie zaczyna się kolacja. Nie trzeba nas długo namawiać, porzucamy rowery i idziemy jeść.

Dostajemy większy pokój, żeby zmieścić się z rowerami – niestety pokój wygląda jak loch, jest tak samo zimny i wilgotny. Ja sklejam się z grzejnikiem gazowym, Tomek robi z siebie kokon w śpiworze, a Janek próbuje naprawić mi manetkę. Niestety, bez narzędzi nie ma szans wydostać zakleszczonej linki – a jak się potem okazało, sam mechanizm uległ uszkodzeniu i uwolnienie linki i tak nic by nie pomogło.

Następnego dnia przy śniadaniu sprawdzamy profil trasy i zgodnie uznajemy, że będzie to zbyt upierdliwe bym jechała z niedziałającą manetką. Na szczęście przy stole obok siedzi para Francuzów, którzy też jadą tego dnia do Petry – jestem uratowana. Oba koła zdjęte, siedzenia w aucie położone, nawet zostało miejsce dla mnie obok. Chłopaki ruszają w drogę, a ja z Francuzami idę na hike po Wadi Dana.

Odwiedzamy lokalnych beduinów na herbatę, oglądamy formy skalne. Dla mnie dzień odpoczynku i jedzenia wczorajszego ryżu. Do Petry dojeżdżamy autem idealnie na zachód słońca, Francuzi podwożą mnie pod sam hostel. Wychodzi po mnie Janek, Tomek i jeszcze jeden koleś.

Zostawić ich na jeden dzień i już sobie kolegę znaleźli. Nowy kolega, David, jedzie tą samą trasę co my, ale śpi prawilnie w namiocie i niezbyt się spieszy. Z opowieści chłopaków wynika, że nic ciekawego mnie dzisiaj nie ominęło.

To nie jest tak, że bikepackingi to sama epickość bez cierpienia i każdego dnia przeżywasz wspaniałe przygody. Są takie dni, kiedy wcale nie bawisz się dobrze, a jedziesz tylko z przymusu. 

Janek:
Przejechanie pierwszych kilku kilometrów zajęło nam dobrą godzinę. Wpakowaliśmy się w najgorszy rodzaj oblepiającego wszystko błota, które skutecznie uniemożliwiło jazdę. Koła nie chciały się kręcić, ciężko było choćby pchać rower. 

Zanim się z niego wydostaliśmy, Tomek zdążył nawet podjąć decyzję o kupnie nowego roweru. Na domiar złego, jak tylko wjechaliśmy spowrotem na płaskowyż, po raz kolejny zanurzyliśmy się w gęstej, lodowatej mgle. 

To nie jest tak, że bikepackingi to sama epickość bez cierpienia i każdego dnia przeżywasz wspaniałe przygody. Są takie dni, kiedy wcale nie bawisz się dobrze, a jedziesz tylko z przymusu. Przez pewien czas tak właśnie się czułem, może nawet zazdrościłem Dominice transportu autem. Na szczęście ratunek przyszedł szybko – po kilkunastu kilometrach walki z zimnym wiatrem i niską widocznością szlak odbijał na przepiękną szutrówkę z widokiem, wijącą się w dół w stronę błękitnego nieba… I jak tylko zaczęły się widoki, kryzys minął. 

Przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów trasa pięła się to w górę to w dół, pięknym szutrem z rozległą ekspozycją. Jechaliśmy przez skaliste, lecz wielokolorowe góry, a w oddali majaczyła płaska pustynia. Cały dzień podążaliśmy też po śladach innych rowerów. Podobne ślady widzieliśmy już kilka dni wcześniej, ale teraz zdecydowanie były świeże – jakby nasi poprzednicy dopiero co tędy jechali. 

Tych konkretnych bikepackerów dogoniliśmy przy innej okazji, znaleźliśmy za to po drodze zabłąkanego Davida – człowieka o stylówie hiszpańskiego menela, którego czuć było wcześniej niż widać. Podróżował na prawilnej Salsie z kierownicą o flarze tak szerokiej, że prawie dostałem zwyrodnienia nadgarstków od samego patrzenia. Od dwóch tygodni podróżował unikając cywilizacji, nie mył się, spał pod namiotem i jadł gruz. Jednym słowem prawilny bikepacker, nie modniś w jak my (to wcale nie jest szydera!). 

Razem* zjechaliśmy do Petry, gdzie czekać miała na nas Dominika (*David po drodze się zgubił, ale jakoś nas odnalazł).

Wadi Rum i McDonalds

Dominika:
Znudziło mi się już jeżdżenie autem i dni restowe, czas wrócić na rower. Szybkie spojrzenie na trasę i uznajemy, że jakoś to będzie, pomimo niedziałającej manetki. Pierwsze 30 km idzie jak krew z nosa. Trasa prowadzi na zmianę pod górę i w dół, przez co nie mogę ustawić takiego biegu, który pozwoli na sensowną jazdę. Jestem gotowa wsiąść do pierwszego mijającego nas auta.

Dopiero po zjeździe z asfaltu dzień nabiera sensu. Zaczynają się pustynne widoczki, które towarzyszą nam już do końca dnia. Na horyzoncie zbliżają się charakterystyczne góry znane z filmów, a gdy zmierzamy w stronę Wadi Rum nareszcie pojawiają się wielbłądy!

Do Wadi Rum Village dojeżdżamy wedle zwyczaju, w kompletnej ciemności. Szybko znajdujemy naszego Beduina i jedziemy zostawić mu rowery. Dojeżdżamy z Jankiem pod dom, ale Tomka za nami nie ma. Po dłuższej chwili wyłania się zza rogu, prowadząc rower. Przez cały wyjazd namiętnie zachwycał się bezawaryjnością swoich opon, jak to dzielnie znoszą jeżdżenie po gruzie. No i cóż, wystarczyło 200 metrów asfaltu żeby wpadł w dziurę i rozwalił oponę na rancie.

Na kolację jedziemy prawilnym Hiluxem przez pustynię. Bez świateł, z prędkością prawie 100km/h. Nasz Beduin mógłby pewnie prowadzić nawet z zamkniętymi oczami, w końcu w drzewo nie wjedzie. Na dobranoc udajemy się na spacer za obóz, oglądać niesamowite gwiazdy.

Janek:
Wadi Rum to druga nazwa po Petrze, o której słyszałem przed przylotem. Jest to pustynia inna niż wszystkie, z wielkimi skałami wystającymi z czerwonego piasku.

Wygląda jak obca planeta – nic dziwnego, że tak upodobali ją sobie twórcy filmów sci-fi. A co najlepsze, dało się po niej normalnie jechać rowerem. Dzięki podwózce Hiluxem ominęliśmy odcinek głębokiego piachu. W pozostałych miejscach podłoże było na tyle ubite przez wiatr, że piach nie załamywał się pod ciężarem roweru. Bajka.

Co jakiś czas mijaliśmy grupy wielbłądów i kolejne Hiluxy kursujące pomiędzy obozami. Niestety, tym razem to mnie pokarało za brak uwagi, wpadłem w koryto wymyte przez wodę i uszkodziłem oponę mocnym dobiciem. Nie spieszyłem się zanadto, bo nigdy wcześniej nie miałem przyjemności wkładać dętki w tak niesamowitych okolicznościach przyrody.

Dominika:
Drogę przez pustynię mogłaby opisać cała nasza trójka z osobna, bo dla każdego było to zupełnie inne doświadczenie. Przede wszystkim każde z nas jechało osobno.

Ja kolejny dzień jechałam na jednym biegu, jak się okazało zbyt lekkim, więc mogłam się tylko toczyć. Tomek szybko zniknął z przodu, co ciekawe Janek też zniknął ale z tyłu. 30 km toczenia się przez pustynię minęło mi na podziwianiu skał i oglądaniu uciekających w popłochu wielbłądów jak z paczki papierosów. Janek dogonił mnie dopiero na asfalcie do Akaby, Tomka nie dogoniliśmy do samego końca.

Znak życia dał kiedy siedzieliśmy już w na mecie w McDonaldzie. Jak się okazało, odbicie na punkt widokowy na pustyni kosztowało Tomka dwie kolejne przebite dętki. W obliczu braku zasięgu i kolejnych dętek, musiał pchać rower aż do pierwszej wioski, skąd oczywiście wytargował podwózkę.

Akaba, czyli meta!

Janek:
Akaba! Dotarliśmy do mety, nad cieplutkie wybrzeże Morza Czerwonego. Wreszcie cywilizacja, McDonalds i sklepy z alkoholem. Jest nawet sklep rowerowy, więc z marszu udaje się załatwić kartony do samolotu.

Wieczór spędzamy jak na turystów przystało – szlajając się po knajpach i pijąc piwko. Wspominamy historie z wyprawy, które wydają się już takie odległe. A przecież to wszystko wydarzyło się na przestrzeni ostatnich 9 dni… Niesamowite, jak nawet krótki urlop potrafi człowieka oderwać od codziennego życia, codzienną mocą wrażeń. 

Piękna to była wyprawa, zgodnie jesteśmy zachwyceni krajem, który właśnie przemierzyliśmy. Nawet mniej wesołe doświadczenia wspominamy z uśmiechem, bo one też były częścią tej wspaniałej przygody.

Żadnemu z nas trasa nie dała przesadnie w kość, nie czujemy przesytu i jeszcze tego samego wieczora zaczynamy snuć kolejne plany. Plany, które być może są już realizowane w momencie publikacji tego artykułu 🙂

Redaktor naczelny Magazynu ETNH.

Brzmi poważnie! Od 20 lat inspiruje do podróżowania po górach. Inicjator polskiej sceny enduro, obecnie pasjonat graveli, wyścigów ultra i bikepackingu. Stale trzymający rękę na pulsie aktualnych trendów.

4.6 14 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Poprzednia hstoria

Bílé Karpaty – Mikroprzygoda

Następna historia

Wahoo ELEMNT ROAM v2 – TEST

Ostatnie autora

0
Would love your thoughts, please comment.x