To musiało się stać. Ściganie na gravelach dotarło do momentu, w którym z kameralnej jazdy w grupie przekształciło się w pełnoprawny sport. Miło, że mogliśmy to przeżywać także w Polsce wraz z edycją UCI Gravel World Series Gravel Adventure Świeradów-Zdrój presented by Eroe.cc.
Wieczorem, po starcie na koronnym dystansie Gran Fondo, włączył mi się tryb starego tetryka. Być może dlatego, że dystansu nie ukończyłem. Na 75 kilometrze bohatersko ratowałem moją towarzyszkę po kolejnych wymiotach, co zważywszy na mój stan – ledwo sam jechałem – stanowiło zgrabną wymówkę, by skrócić rywalizację. I tak bym nie wygrał, a większość trasy przecież przejechałem, więc mogę wypowiedzieć się z pierwszej ręki, a raczej nogi. Ba, na trasie pokonywanej ze średnią 18 km/h spędziłem tyle czasu – a pierwszy zawodnik miał średnią w okolicach 30 km/h (!) – że zdążyły mi się przypomnieć chyba wszystkie wyścigi które tu jechałem.
Włącznie z pierwszym, czyli maratonem MTB w drugiej połowie lat 90-tych, który nota bene wygrał wówczas trzy razy pod rząd ten same Maciej Grabek, który dziś organizuje Bike Maratony. I był też organizatorem Gravel Adventure. Zresztą, Maciek w przeddzień startu, gdy odbieraliśmy pakiety wspomniał, że trasa jest mało gravelowa, a bardziej MTB. Z tym akurat się nie zgodzę, bo nawet jeśli trzęsło, to była w 100% przejezdna na węższych oponach. Powiedzmy, że znam się, więc się wypowiem!
O czym myślałem po drodze, prażąc się w niemiłosiernym słońcu, poza “po co mi to było” i “trzeba było tyle nie żreć?”. Że gravele przechodzą dokładnie tę samą drogę co wcześniej po prostu MTB, a następnie enduro. Za każdym razem zaczynało się podobnie, od grupy świrów, bawiących się w niszowy sport, by następnie przeżyć popularność i stać się sportem masowym. I rywalizacją na poziomie profesjonalnym. To zabawne, że za każdym razem gdzieś tak w tle podłączało się UCI, co z jednej strony dodawało prestiżu, z drugiej zaś strony powodowało że… no właśnie co? Amatorzy pozostawali amatorami, ci, którzy podchodzą do treningu profesjonalnie, wychodzą na czoło. W przypadku graveli ten próg wejścia jest o tyle niski – czytaj łatwe trasy – że naturalnie łatwo przesiadają się na gravele szosowcy. Efekt jeszcze przed startem wyścigu w Polsce był jasny do przewidzenia – zrobiło się przede wszystkim szybciej. A gravele, do tej pory kojarzone głównie z ultra i tobołkami, nagle stały się jeszcze jedną ściganką. Co oczywiście jest grubym uproszczeniem, bo przecież nadal są dostępne wyścigi długodystansowe, gdzie prosi niekoniecznie się pchają.
Przed i po wyścigu przeprowadziliśmy jednak kilka rozmów ze znajomymi, którzy ścigali się ”w gravele” w latach ubiegłych, ale też nowo poznanymi osobami, i wydźwięk był jednoznaczny. Jeszcze rok temu bardzo dobry amator mógł liczyć na wygraną w jednym z popularnych wyścigów typu Szuter Master, obecnie w takim samym wyścigu ma zdecydowanie większą konkurencję, a na takim Gravel Adventure jest w stanie zmieścić się w pierwszej 50-tce w międzynarodowej konkurencji. Jeszcze inny kolega widząc rywali generalnie zupełnie był zniechęcony, widząc dysproporcje między sobą/swoim sprzętem, a ich poziomem. Jeśli więc liczyliście na sukcesy w tym roku w jednym z wielu wyścigów, to sugestia jest prosta – warto wybrać ten, o którym nikt nie słyszał. Tam są jeszcze szanse. Serio.
Nie chcę, żebyście odebrali ten tekst jako narzekanie. Trasa była taka jaka powinna być, czyli gravelowa. Było szybko, gravele naprawdę były w stanie pokazać, że są sprzętem do ścigania, na zjazdach 50 km/h nie schodziło z blatu. Niemal 2000 metrów w pionie na 100 km oczywiście każdemu dawało się we znaki, ale jak zwykle po prostu wygrali lepsi. Izery są wprost stworzone do ścigania na gravelach, ten wyścig tylko jeszcze raz to potwierdził. A że przy okazji trochę uleciała atmosfera imprez do tej pory kojarzona z gravelami? Nie da się ukryć, że tak się stało. Wszystko było sprawnie zorganizowane, ale tuż za metą wszyscy grzecznie udawali się do swoich samochodów, by odjechać w siną dal. I spożyć odpowiednie odżywki. Nie było długich rozmów na mecie i epickich opowieści, bo niemal nikogo na niej po paru odsapnięciach nie było. I tego mi szkoda.
Dlatego też zachęcam organizatorów, by wybrali się na imprezy, gdzie ta atmosfera jest, bo może uda się w przyszłym sezonie coś z niej przeszczepić. Szuter Master jest tu niezłym przykładem. W przeciwnym przypadku grozi nam powstanie jeszcze jednego wyścigu, gdzie tylko zmieniają się dekoracje – czytaj rower. Czy ja osobiście pojawię się na starcie kolejny raz? To zależy… głównie od tego czy schudnę! Albo od tego, co będzie “trendy”, zanim stanie się modne. Tam pewnie pojadę najpierw.
Zainteresowanych wynikami zapraszam na stronę datasport.pl, najlepszy z Polaków był Andrzej Kaiser (7), świetny wynik osiągnęła też Maja Włoszczowska, która wygrała zdecydowanie wśród pań i była 23 (!) open! Oczywiście obydwoje zakwalifikowali się na jesienne Mistrzostwa Świata, już trzymam kciuki!
Tutaj zaś znajdziecie galerię bardzo dobrych zdjęć, skąd zaczerpnąłem te do ilustracji tekstu.