Czy rower jest dobry na wszystko? Na pewno nie! Z pełnym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że w przypadku Bittera Zero, że na wasze możliwości poznawcze jest w stanie podziałać jak ożywczy wiatr. Przypomniały mi o tym kilometry na finalnej wersji.
Historia z Warszawą w tle
Bitter to marka z Warszawy, wymyślona od początku do końca przez ludzi „siedzących” w branży rowerowej od lat. Ze zdecydowanie MTB’owym backgroundem, wcześniej pracujących dla innych marek. Bitter to ich ukochane dziecko, odpowiedź na potrzebę stworzenia roweru zgodnie z ich własnymi potrzebami. Przedpremierowo rozmawiałem z jej twórcami, a potem testowałem niemal seryjny rower.
Ba, w związku z tym, że jazda testówką wywołała wątpliwości, co do rozmiaru, czy jest właściwy, zrobiłem też kolejny eksperyment, czyli kolejnego Bittera zbudowałem na mniejszej ramie S i na osprzęcie takim, jaki mi pasował – prawdopodobnie najlepszego Bittera na świecie znajdziecie tutaj.
Z myślą o jesiennych wypadach i kolejnych eksperymentach pomyślałem jednak, że wypadałoby sprawdzić, jak w końcu jeździ rower seryjny, więc trzeci już egzemplarz, tym razem już zdecydowanie S (w końcu miałem porównanie) trafił pod moje skrzydła.
Geometria zachętą do eksperymentów
Wybór akurat Bittera miał też drugie dno – coraz więcej pojawia się rowerów gravelowych, które radykalnie przesuwają granice tego, co w tym gatunku możliwe. Premiery nowych modeli oznaczają tyle, że rowery nie tylko są wydłużane i skracane mostki, ale też często od razu dostępne są warianty z przednimi amortyzatorami. Wystarczy wspomnieć testowane przez nas w tym sezonie Gianta Revolta X, GT Grade Carbon X, czy zaprezentowanego nowego, aluminiowego Eskera Krossa.
Żaden z nich nie jest z nich jednak tak radykalny jeśli chodzi o kąt widelca, jak Bitter. Bo kto to widział kąt 68 stopni w gravelu? Kąt ten w parze z kierownicą z flarą zdecydowanie sprawdza się w terenie, tym bardziej, że rower ma dłuższą ramę, ale krótki mostek. „Pan/Pani się nie boi” – tu geometrię zmieniono zdecydowanie z głową.
Co nadal nie zmienia faktu, że uparcie powracało do mnie pytanie – gdzie jest granica korekty geometrii? I czy przypadkiem jednak… odpowiedź najprostsza nie brzmi jak oczywista oczywistość – to prosta kierownica! W przypadku Bittera Zero pozostałe komponenty w dużym stopniu od razu są przygotowane na to, by wjechać w teren.
Sensowne wyposażenie
Napęd Microshift ma tylko 10 biegów z tyłu, ale zębatka rozpiętość 11-46. To co irytuje mnie na płaskim, zupełnie nie przeszkadza w terenie. Ba uwielbiam miękkie, dostępne przełożenie.
Tylna przerzutka ma solidne sprzęgło, zapobiegające spadaniu łańcucha, także zębatka przednia (to Senicx GR3, solidna chińska i lekka propozycja) trzyma go pewnie.
Seryjne opony Kendy mają 45 mm szerokości, ale rama swobodnie mieści 50 mm, obręcze zaś od razu przystosowane są do systemu bezdętkowego, co pozwala myśleć o zestawie kół do wykorzystania także w łatwiejszym terenie. Manetki Microshift to najmniej wygodny element całego układu, ale tu docieramy do sedna – zamierzam je przyszłościowo zmienić! Wspominałem już o prostej kierownicy? Mechaniczne hamulce oznaczają tyle, że bardzo prosto dołożyć jest do układu hamulcowego klasyczne klamki! Zaś manetką Microshift na płaską kierownicę to koszt… 110 zł.
Ten rower wprost zachęca do eksperymentów i po to do mnie trafił. Rama od razu też przygotowana jest do sztycy teleskopowej z wewnętrznym prowadzeniem (średnica 31,6 mm), a pod mostkiem tkwi pokaźna kolumna podkładek. Może zostać praktycznym rowerem na co dzień, jak i na weekend – zdjęcia zrobiliśmy podczas zwiedzania Drezna, w tle Muzeum Wojskowo-Historyczne Bundeswehry – w terenie przemieszcza się sprawniej niż wiele innych graveli.
Czujecie się zainspirowani? Najlepsze – Bitter Zero jest teraz dostępny w cenie 5000 zł. Trzy wersje kolorystyczne, w tym zawsze modną czarną, jaką testowaliśmy, znajdziecie na store.bitterbikes.com